Przystanąłem. Szloch nie był głośny, ale z całą pewnością wydobył się z ust małego dziecka. Słyszałem szelest gałęzi. I znów szloch. Tym razem nieco dalej. Szelest ucichł, ale teraz usłyszałem miarowy tupot nóg. Ktoś biegł. Uciekał z dzieckiem.
Oddalał się. O nie!
Rzuciłem się w pogoń. Unosząca się nad miastem poświata rozjaśniała mi drogę. Przede mną wyrosło ogrodzenie z siatki. Ta brama zawsze była zamknięta. Kiedy do niej dotarłem, zobaczyłem, że ktoś poprzecinał druty. Przecisnąłem się przez dziurę i znów znalazłem się na brukowanej alejce. Spojrzałem w lewo, w kierunku parku. Nikogo.
Do diabła, co się stało? Próbowałem rozważyć to na zimno. Skup się. W porządku. Dokąd bym pobiegł na miejscu uciekającego? To proste. Skręciłbym w prawo. W labirynt ciemnych i krętych alejek.
Tam bez trudu można ukryć się w krzakach. Tam właśnie bym się skierował, gdybym był porywaczem. Jeszcze przez moment stałem, mając nadzieję, że znów rozlegnie się płacz dziecka. Niestety, wokół panowała cisza. Nagle jednak usłyszałem, jak ktoś mówi „Hej!” z lekkim zdziwieniem w głosie. Nadstawiłem ucha. Ten dźwięk istotnie dobiegał z prawej strony. Znów rzuciłem się przed siebie, wypatrując człowieka we flanelowej koszuli. Nic.
Zbiegałem po zboczu. Potknąłem się i o mało nie upadłem. Z czasów gdy mieszkałem w pobliżu, pamiętałem, że bezdomni często nocowali na bocznych ścieżkach, zbyt stromych dla przypadkowych przechodniów. Robili sobie szałasy z gałęzi. Od czasu do czasu słyszałem szelesty zbyt głośne, żeby mogła to być wiewiórka. Taki bezdomny potrafił wyłonić się jak spod ziemi – długowłosy, brodaty, obdarty i cuchnący. Niedaleko stąd była uliczka, na której męskie dziwki czekały na biznesmenów wysiadających z metra. Kiedyś w spokojne ranki uprawiałem bieg wokół parku. W alejkach często widziałem puste opakowania po prezerwatywach. Biegłem dalej, wypatrując i nasłuchując. Dotarłem do rozwidlenia. Niech to szlag. Ponownie zadałem sobie pytanie: którędy mógł uciec? Nie wiedziałem. Już miałem wybrać prawe odgałęzienie, gdy usłyszałem coś. Szelest w krzakach.
Bez zastanowienia wpadłem w nie. Zobaczyłem dwóch mężczyzn. Jeden miał na sobie garnitur. Drugi, znacznie od niego młodszy, był ubrany w dżinsy i klęczał na ziemi. Starszy gniewnie zaklął. Nie wycofałem się. Słyszałem już ten głos. Przed chwilą. To on zawołał „Hej!”.
– Czy przechodził tędy mężczyzna z małą dziewczynką?
– Wynoś się do cho…
Doskoczyłem do niego i trzasnąłem go w twarz.
– Widziałeś ich?
Był bardziej zaskoczony niż wstrząśnięty. Wskazał na lewo.
– Tamtędy. On niósł dziecko.
Wyskoczyłem z powrotem na dróżkę. W porządku, zgadza się.
Zmierzali z powrotem do parku. Gdyby nadal podążali w tym kierunku, wyszliby w pobliżu miejsca, gdzie zaparkowałem samochód. Znowu zacząłem biec, rytmicznie machając rękami.
Minąłem męskie dziwki siedzące rzędem na murku. Jeden z nich, młodzian w niebieskiej chustce na głowie, ruchem głowy dał mi znak, żebym trzymał się ścieżki. Podziękowałem mu. Wciąż biegłem.
W oddali widziałem latarnie na parkingu. Nagle dostrzegłem mężczyznę we flanelowej koszuli, przemykającego przez krąg światła rzucanego przez latarnię i niosącego Tarę. – Stój! – krzyknąłem. – Niech ktoś go zatrzyma!
Oni jednak już znikli.
Pobiegłem za nimi alejką, wciąż wzywając pomocy. Nikt się nie pojawił ani nie odkrzyknął. Kiedy dotarłem do punktu widokowego, z którego zakochani często podziwiali wschody słońca, znów dostrzegłem faceta we flanelowej koszuli. Przeskoczył przez murek i znikł w zaroślach. Ruszyłem za nim, lecz kiedy minąłem zakręt, usłyszałem czyjś krzyk: – Stój!
Obejrzałem się. To był policjant. W ręku trzymał rewolwer. – On ma moje dziecko!
– Doktorze Seidman?
Znajomy głos dochodził z prawej. Regan. Co do…?
– Słuchajcie, chodźcie ze mną.
– Gdzie pieniądze, doktorze Seidman?
– Nic pan nie rozumie – powiedziałem. – Właśnie przeskoczył przez ten murek.
– Kto?
Pojąłem, do czego to zmierza. Dwaj policjanci wycelowali we mnie rewolwery. Regan spoglądał na mnie i nie ruszał się z miejsca.
Za jego plecami pojawił się Tickner. – Porozmawiajmy o tym, dobrze?
Nie ma mowy. Nie będą strzelać. A nawet jeśli, nic mnie to nie obchodziło. Znów zacząłem biec. Ruszyli za mną. Policjanci byli młodsi i z pewnością w lepszej formie niż ja. Mimo to miałem nad nimi przewagę. Byłem bliski szaleństwa. Przeskoczyłem przez ogrodzenie i potoczyłem się po stromym zboczu. Gliniarze zrobili to samo, ale znacznie wolniej, zachowując ostrożność. – Stój!
– krzyknął ten sam policjant.
Z trudem łapałem oddech, nie mogłem więc im niczego wyjaśnić.
Chciałem, żeby biegli za mną, tylko nie zamierzałem dać im się złapać. Zwinąłem się w kłębek i stoczyłem po zboczu. Zeschnięta trawa przyczepiała mi się do ubrania i włosów. Wokół wzbił się tuman kurzu. Zakrztusiłem się. Znowu poderwałem się na nogi i wpadłem na pień drzewa. Niemal usłyszałem głuchy łoskot, z jakim rąbnąłem w nie klatką piersiową. Jęknąłem, zaparło mi dech, ale jakoś zdołałem się pozbierać. Zbiegłem jeszcze kilka kroków i znalazłem się na ścieżce. Za mną migotały światła latarek.
Policjanci deptali mi po piętach, ale wciąż miałem nad nimi przewagę. Doskonale. Pędząc dróżką, rozejrzałem się na boki. Ani śladu faceta we flanelowej koszuli lub Tary. Ponownie usiłowałem się domyślić, w którą stronę uciekli. Nic nie przychodziło mi do głowy. Zwolniłem. Policjanci zaczęli zmniejszać dystans.
– Stój! – ponownie krzyknął gliniarz.
Uda się albo nie.
Już miałem skręcić w lewo i znów zniknąć w mroku, gdy nagle zobaczyłem tego młodzieńca w niebieskiej chustce, który wcześniej wskazał mi drogę. Tym razem pokręcił głową i pokazał w przeciwną stronę. – Dziękuję – zawołałem.
Może coś odpowiedział, lecz ja tego nie usłyszałem. Rzuciłem się z powrotem do ogrodzenia i przecisnąłem przez tę samą dziurę wyciętą w siatce. Za plecami słyszałem odgłosy pogoni, ale odległe. Spojrzałem w górę i znów zobaczyłem mężczyznę we flanelowej koszuli. Stał opodal zejścia na stację metra. Wydawało się, że usiłuje złapać oddech. Zwiększyłem tempo.
On też.
Dzieliło nas najwyżej dwadzieścia metrów. Jednak on niósł dziecko. Powinienem go dogonić. Zacząłem zmniejszać dystans. Ten sam gliniarz krzyknął „Stać!”, zapewne dla odmiany. Mogłem się tylko modlić o to, żeby nie zaczął strzelać. – Wybiegł na ulicę! – wrzasnąłem. – Ma moją córkę!
Nie wiem, czy mnie słyszeli, czy nie. Dotarłem do schodów i zacząłem po nich zbiegać, przeskakując po trzy stopnie naraz.
Ponownie wybiegłem z parku, z powrotem na Fort Washington Avenue przy Margaret Corbin Circle. Popatrzyłem na plac zabaw. Nic się tam nie poruszało. Spojrzałem na Fort Washington Avenue i zauważyłem kogoś przebiegającego obok szkoły średniej imienia matki Cabrini, w pobliżu kaplicy. Czasem pamięć podsuwa dziwne wspomnienia. Kaplica Cabrini była jednym z najdziwniejszych miejsc na całym Manhattanie. Zia zaciągnęła mnie tam kiedyś na mszę, żebym sam zobaczył, dlaczego ta kaplica jest jedną z turystycznych atrakcji. Natychmiast zrozumiałem powód.
Matka Cabrini umarła w 1901 roku, lecz jej zabalsamowane ciało jest przechowywane w czymś, co wygląda jak blok lodu. Ten jest ołtarzem. Ksiądz odprawia mszę nad jej zwłokami. Nie, wcale nie zmyślam. Ciałem matki Cabrini zajmował się ten sam facet, który zabalsamował zwłoki Lenina w Rosji. Kaplica jest otwarta dla zwiedzających. Jest tam nawet sklepik z pamiątkami. Nogi miałem jak z ołowiu, ale wciąż mogłem nimi poruszać. Już nie słyszałem krzyków policjantów. Zerknąłem przez ramię. Światła latarek pozostały daleko w tyle. – Tutaj! – krzyknąłem. – Przy liceum Cabrini!