– My tylko usiłujemy uzyskać pełny obraz sytuacji.
– Obraz czego?
– Pańską wspólniczką jest… -Zerknął do notesu. -Pani
Zia Leroux.
– Doktor Leroux – poprawiłem.
– Doktor Leroux, tak, dziękuję. Gdzie przebywa teraz?
– W Kambodży.
– Wykonuje tam operacje plastyczne na zdeformowanych dzieciach?
– Tak.
Regan przechylił głowę na bok, udając zaskoczenie.
– Czy to nie pan miał tam pojechać?
– Już dawno zrezygnowałem z tego wyjazdu.
– Jak dawno?
– Nie jestem pewien, czy pana rozumiem.
– Jak dawno temu zrezygnował pan z wyjazdu?
– Nie wiem – odparłem. – Chyba osiem lub dziewięć miesięcy temu.
– I doktor Leroux pojechała za pana.
– Tak, zgadza się. Chodzi panu o…?
Nie chwycił przynęty.
– Lubi pan swoją pracę, prawda, Marc?
– Tak.
– Lubi pan jeździć za granicę? Wykonywać pożyteczną pracę?
– Oczywiście.
Regan teatralnym gestem podrapał się po głowie, wyraźnie udając zdumionego. – Jeśli więc lubi pan podróżować, to dlaczego zrezygnował pan i pozwolił, żeby doktor Leroux pojechała za pana?
Teraz zrozumiałem, do czego zmierza.
– Zacząłem się ograniczać.
– Mówi pan o wyjazdach?
– Tak.
– Dlaczego?
– Ponieważ miałem inne zobowiązania.
– Mówi pan o zobowiązaniach wobec żony i córki, tak?
Wyprostowałem się i spojrzałem mu w oczy.
– Sens – powiedziałem. – Jaki jest sens tych wszystkich pytań?
Regan wyciągnął się w fotelu. Tickner zrobił to samo.
– Usiłujemy uzyskać pełny obraz sytuacji, to wszystko.
– Już pan to mówił.
– Tak, proszę poczekać, niech mi pan da chwilkę.
Regan przewrócił kilka kartek notesu. – Dżinsy i czerwona bluzka.
– Co takiego?
– Pańskiej żony.
Pokazał mi notes.
– Powiedział pan, że tamtego ranka miała na sobie dżinsy i czerwoną bluzkę.
Przed oczami znów zaczęły przelatywać mi obrazy Moniki. Usiłowałem je odpędzić.
– I co?
– Kiedy znaleźliśmy jej ciało – rzekł Regan – była naga.
Drżenie zaczęło się w moim sercu i przeszło przez ramiona aż do czubków palców.
– Nie wiedział pan?
Przełknąłem ślinę.
– Czy została…?
Głos zamarł mi w gardle.
– Nie – odparł Regan. – Na jej ciele nie znaleźliśmy żadnych śladów oprócz ran postrzałowych.
Ponownie przechylił głowę na bok, udając zaskoczenie.
– Znaleźliśmy ją martwą w tym pokoju. Czy często paradowała nago po domu?
– Mówiłem wam.
Nadmiar danych. Usiłowałem je przetworzyć i nadążyć za nim.
– Miała na sobie dżinsy i czerwoną bluzkę.
– A zatem była już ubrana?
Przypomniałem sobie szum prysznica. Pamiętałem, jak wyszła z łazienki, odchylając głowę, jak położyła się na łóżku, wciągając dżinsy. – Tak.
– Zdecydowanie?
– Zdecydowanie.
– Przeszukaliśmy cały dom. Nie znaleźliśmy czerwonej bluzki. Dżinsy, owszem. Miała ich kilka par. Jednak żadnej czerwonej bluzki. Nie uważa pan, że to dziwne?
– Chwileczkę. Jej ubranie nie leżało w pobliżu ciała?
– Nie.
To nie miało sensu.
– Zajrzę do jej szafy – powiedziałem.
– Już to zrobiliśmy, ale jasne, niech pan to zrobi. Oczywiście, nawet gdyby je pan tam znalazł, chciałbym wiedzieć, jak po jej śmierci wróciło do szafy, no nie?
Na to nie znalazłem żadnej odpowiedzi.
– Czy posiada pan broń, doktorze Seidman?
Kolejna zmiana tematu. Usiłowałem nadążać, ale kręciło mi się w głowie.
– Tak.
– Jakiego rodzaju?
– Trzydziestkę ósemkę Smith amp; Wesson. Należała do mojego ojca.
– Gdzie ją pan trzyma?
– Na najwyższej półce w szafie stojącej w sypialni. Jest zamknięta w metalowej kasetce.
Regan sięgnął za fotel i pokazał mi metalowe pudełko.
– W tej?
– Tak.
– Niech ją pan otworzy.
Rzucił mi kasetkę. Złapałem ją. Szarobłękitny metal był zimny.
Co więcej, pudełko było zaskakująco lekkie. Ustawiłem pokrętłami właściwą kombinację i otworzyłem kasetkę. Odgarnąłem dokumenty – rachunek za samochód, akt własności domu i inne papiery – lecz zrobiłem to machinalnie. Od razu wiedziałem, że rewolwer znikł.
– Do pana i pańskiej żony strzelano z trzydziestki ósemki – rzekł Regan. – A ta, którą pan miał, znikła.
Nie odrywałem oczu od kasetki, jakbym oczekiwał, że broń nagle zmaterializuje się w jej wnętrzu. Usiłowałem poskładać te fakty w jakąś logiczną całość, ale bezskutecznie. – Nie domyśla się pan, gdzie może być ta broń?
Przecząco pokręciłem głową.
– Jest jeszcze coś, co nas dziwi – dodał Regan.
Spojrzałem na niego.
– Do pana i Moniki strzelano z różnych trzydziestek ósemek.
– Słucham?
Kiwnął głową.
– Tak, mnie też trudno było w to uwierzyć. Kazałem powtórzyć ekspertyzę balistyczną. Do pana i pańskiej żony strzelano z dwóch różnych egzemplarzy broni – obu kalibru trzydzieści osiem – a pana rewolwer gdzieś znikł. – Regan dramatycznie wzruszył ramionami. – Niech mi pan pomoże to zrozumieć, Marc.
Przyjrzałem się im. Nie spodobało mi się to, co wyczytałem z ich twarzy. Ponownie przypomniało mi się ostrzeżenie Lenny'ego, tym razem ze zdwojoną siłą. – Chcę wezwać adwokata – powiedziałem.
– Jest pan tego pewien?
– No to proszę.
Matka stała w drzwiach do kuchni. Jak wiele usłyszała?
Sądząc po wyrazie jej twarzy, za dużo. Spojrzała na mnie pytająco. Kiwnąłem głową, a ona poszła zadzwonić po Lenny'ego.
Założyłem ręce na piersi, ale w tej pozie czułem się nieswojo.
Postukałem czubkiem buta w podłogę. Tickner zdjął okulary przeciwsłoneczne. Spojrzał mi w oczy i odezwał się po raz pierwszy. – Co jest w tej torbie? – zapytał.
Patrzyłem na niego bez słowa.
– W tej torbie turystycznej, którą pan tak ściska. – Głos Ticknera, niepasujący do jego pozy twardziela, brzmiał nieco piskliwie, jak u pierwszoroczniaka, który niedawno przeszedł mutację. – Co w niej jest?
Wszystko szło nie tak. Powinienem był posłuchać Lenny'ego i od razu do niego zadzwonić. Teraz nie wiedziałem, jak zareagować.
Z przedpokoju dolatywał głos mojej matki, wzywającej Lenny'ego.
Bezskutecznie przesiewałem w myślach różne odpowiedzi, szukając jakiejś dostatecznie bliskiej prawdy, chcąc zyskać na czasie, gdy moją uwagę przykuł nowy dźwięk. Zadzwonił telefon komórkowy – ten, który mojemu teściowi przysłali porywacze.
Tickner i Regan czekali na moją odpowiedź.
Przeprosiłem i wstałem, zanim zdążyli zareagować. Wyjmując z kieszeni telefon, pospiesznie wyszedłem na zewnątrz. Oślepiło mnie słońce. Zamrugałem i spojrzałem na klawiaturę aparatu.
Przycisk włącznika znajdował się w innym miejscu niż w mojej komórce. Po drugiej stronie ulicy dwie dziewczynki w jaskrawych hełmach jechały na równie krzykliwie pomalowanych rowerach. Z kierownicy jednego z nich zwisała kaskada różowych wstążek. Kiedy byłem mały, w pobliżu mieszkało ponad tuzin dzieciaków w moim wieku. Zwykle spotykaliśmy się po szkole. Nie pamiętam, w co się bawiliśmy – nigdy nie zorganizowaliśmy się dostatecznie, żeby pograć, na przykład, w baseball – ale wszystkie nasze zabawy polegały na chowaniu się i szukaniu oraz różnych formach udawanej (lub niemal prawdziwej) przemocy. Dzieciństwo na przedmieściach uważa się za czas niewinności, lecz często zabawy kończyły się płaczem. Kłóciliśmy się, zawieraliśmy i zrywaliśmy przymierza, wypowiadaliśmy przyjaźnie i wojny, żeby jak ofiary amnezji zapomnieć o wszystkim następnego dnia. I po południu wszystko zaczynało się od nowa. Powstawały nowe koalicje. Inny dzieciak wracał z płaczem do domu. W końcu trafiłem kciukiem na właściwy guzik. Nacisnąłem go i jednocześnie przyłożyłem aparat do ucha.