Выбрать главу

Kiedy się ocknęłam, wszędzie roiło się od glin. Skuliłam się w ciemnym kącie. Pewnie mnie nie zauważyli albo wzięli za nocującego tam bezdomnego. Potem sprawdziłam Palm Pilota.

Zobaczyłam, że pieniądze przemieszczają się.

– W jakim kierunku?

– Na południe, szli wzdłuż Sto Sześćdziesiątej Ósmej Ulicy. Nagle zatrzymali się. Widzisz, ta zabawka – wskazała na ekran – działa na dwa sposoby. Mogę prowadzić obserwację z odległości nie większej niż czterysta metrów. Jeśli obiekt jest bardziej oddalony, mogę ustalić tylko orientacyjne położenie nadajnika. W tym momencie, biorąc pod uwagę szybkość, z jaką jadą, sądzę, że znajdują się niecałe dziesięć kilometrów przed nami i dalej jadą szosą numer siedemnaście.

– A kiedy zaczęłaś ich obserwować, byli na Sto Sześćdziesiątej

Ósmej?

– Zgadza się. A potem zaczęli szybko przemieszczać się w stronę centrum.

Zastanowiłem się.

– Metro – powiedziałem. – Wsiedli do metra na Sto Sześćdziesiątej Ósmej.

– Też tak pomyślałam. Potem ukradłam samochód. Pojechałam do centrum. Byłam już blisko, gdy nagle skręcili na wschód. I co chwila się zatrzymywali.

– Na światłach. Widocznie przesiedli się do samochodu. Rachel skinęła głową.

– Przejechali po FDR i Harlem River Driver. Próbowałam ich dogonić, ale mi się nie udało. Wyprzedzili mnie o jakieś osiem, dziesięć kilometrów. Resztę już wiesz.

Zwolniliśmy ze względu na nocne roboty drogowe w pobliżu skrzyżowania z szosą numer cztery. Z trzech pasów zrobił się jeden. Zerknąłem na Rachel, na siniaki i opuchliznę, na ślady wielkich palców na jej twarzy. Popatrzyła na mnie i nie odezwała się słowem. Wyciągnąłem rękę i przesunąłem palcami po jej policzku najdelikatniej, jak umiałem. Zamknęła oczy pod wpływem pieszczoty i oboje wiedzieliśmy, że tak ma być. Poczułem, że budzi się we mnie długo uśpione uczucie. Nie odrywałem oczu od tej ślicznej, doskonałej twarzy. Odgarnąłem kosmyk z jej czoła.

Łza spłynęła jej po policzku. Położyła dłoń na moim przegubie.

Poczułem ciepło rozchodzące się po moim ciele.

Przez moment zapragnąłem – choć wiem, jak to zabrzmi – zapomnieć o wszystkim. Porywacze byli oszustami. Nie odzyskałem córki. Moja żona nie żyła. Ktoś próbował mnie zabić. Powinienem zacząć od nowa. Tym razem miałem szansę ułożyć sobie życie. Miałem ochotę zawrócić i pojechać w przeciwną stronę. Zmierzać prosto przed siebie i nigdy nie zapytać o jej zabitego męża i te fotografie na CD. Mógłbym zapomnieć o tym wszystkim, wiedziałem, że mógłbym.

W moim życiu często wykonywałem zabiegi zmieniające nie tylko wygląd ludzi, ale ich całe życie, pomagając im zacząć wszystko od nowa. Teraz też mogłem to zrobić. Prosty lifting. Pierwszym cięciem oddzieliłbym czas poprzedzający tamtą przeklętą prywatkę, usunął czternastoletnią przerwę i połączył z dzisiejszym dniem.

Złączył przeszłość z teraźniejszością. Naprawił wszystko. Pozbył się tych czternastu lat, jakby ich nigdy nie było. Rachel otworzyła oczy i zrozumiałem, że myślała o tym samym. Miała nadzieję, że zrezygnuję i zawrócę. Oczywiście, nie mogłem tego zrobić. Światła się zmieniły. Zdjęła dłoń z mojego przegubu.

Zaryzykowałem jeszcze jedno spojrzenie. Nie, nie byliśmy już dwudziestolatkami, ale to nie miało znaczenia. Teraz to zrozumiałem. Wciąż ją kochałem. Irracjonalną, niemądrą, naiwną miłością. Nadal ją kochałem. W ciągu minionych lat wmawiałem sobie, że tak nie jest, ale nigdy nie przestałem jej kochać.

Wciąż była taka piękna, taka cudowna. Na myśl o tym, jak niewiele brakowało, by zginęła, zaduszona przez olbrzymiego napastnika, dręczące mnie wątpliwości zaczęły się rozwiewać. Nie znikły zupełnie. Chciałem poznać prawdę. Jednak niezależnie od tego, jaka ona będzie, z pewnością zdołam ją udźwignąć. – Rachel?

Nagle drgnęła, spojrzawszy na ekran Palm Pilota.

– Co się dzieje? – zapytałem.

– Zatrzymali się – odparła. – Są trzy kilometry przed nami.

31

Steven Bacard odłożył słuchawkę na widełki.

Stoczyłeś się, pomyślał. Tylko na chwilę przekroczyłeś niewidoczną linię. Zaraz wróciłeś na właściwą drogę. I czułeś się bezpieczny. Uważałeś, że udało ci się wszystko naprawić. Ta linia nadal tam jest. Nietknięta. No dobrze, może pozostał na niej słaby ślad, ale wciąż ją dostrzegasz. Nawet jeśli przekroczysz ją znowu i zatrze się jeszcze trochę. Przecież znasz drogę.

Obojętnie co się stanie z tą granicą, pamiętasz, gdzie ona przebiega. No nie?

Nad dobrze zaopatrzonym barkiem w gabinecie Stevena Bacarda wisiało lustro. Dekorator wnętrz upierał się, że każdy człowiek sukcesu powinien mieć miejsce, w którym może wznieść toast za swoje powodzenie. Tak więc umieścił tu barek. Chociaż Steven Bacard nie pił. Teraz popatrzył na swoje odbicie w lustrze i pomyślał, nie po raz pierwszy w życiu: przeciętny. Zawsze był przeciętny. Takie były jego stopnie w szkole, wyniki SAT i LSAT, oceny na studiach prawniczych i sukcesy zawodowe (zdał egzamin specjalizacyjny za trzecim podejściem). Gdyby życie było meczem piłki nożnej, w którym kapitanowie dobierają sobie graczy, on byłby wybierany w drugiej kolejności, po dobrych zawodnikach i przed kiepskimi, w tym anonimowym tłumie.

Bacard został prawnikiem, ponieważ wierzył, że ten dyplom zapewni mu prestiż. Tak się nie stało. Nikt nie korzystał z jego usług.

W pobliżu sądu Paterson wynajął nędzne biuro, które dzielił z adwokatem specjalizującym się w załatwianiu kaucji. Namawiał ofiary wypadków do procesów o odszkodowania, ale nawet w tym wilczym stadzie niczym się nie wyróżniał. Zdołał ożenić się z kobietą z nieco lepszej sfery, o czym zresztą nieustannie mu przypominała. Natomiast pod jednym względem odbiegał od średniej – znacznie ją zaniżając – a mianowicie jakością swojej spermy.

Chociaż starał się jak mógł – a Dawn, jego żona, niespecjalnie lubiła te starania – nie mógł zapłodnić swojej małżonki. Po czterech latach próbowali ubiegać się o adopcję. I znów Steven Bacard był jednym z tłumu niczym niewyróżniających się chętnych, co niemal uniemożliwiało adopcję, której bardzo pragnęła Dawn.

Pojechali razem do Rumunii, lecz jedyne dzieci, jakie tam były osiągalne, okazały się o wiele za duże lub upośledzone. Jednak właśnie tam, za morzem i w tym opuszczonym przez Boga miejscu, Steven Bacard wpadł na pomysł, który po trzydziestu ośmiu latach wyróżnił go z tłumu. – Jakiś problem, Steven?

Drgnął, słysząc ten głos. Odwrócił się tyłem do lustra. W cieniu stała Lydia. – Patrzeć tak w lustro – powiedziała, kończąc to drwiącym cmokaniem. – Czy to atak narcyzmu?

Bacard nie zdołał się opanować. Zadrżał. Nie tylko na widok Lydii, choć prawdę mówiąc, ona często tak na niego działała.

Rozmowa telefoniczna wytrąciła go z równowagi, a nagłe pojawienie się Lydii jeszcze pogłębiło ten stan. Nie miał pojęcia, jak tutaj weszła ani jak długo tak stała. Chciał zapytać, poznać wszystkie szczegóły. Jednak nie było na to czasu. – Istotnie mamy problem – powiedział.

– Mów.

Jej oczy przejmowały go dreszczem. Były wielkie, jasne i piękne, a mimo to wyczuwało się za nimi pustkę, lodowatą otchłań jak za oknami od dawna niezamieszkanego domu. To, co Bacard odkrył podczas pobytu w Rumunii i co w końcu pozwoliło mu wyrwać się z anonimowego tłumu, to sposób na pokonanie systemu.