Nagle, po raz pierwszy w życiu, Bacard płynął na fali. Przestał uganiać się za klientami. Sami go szukali. Zaczęto go zapraszać na imprezy charytatywne. Stał się rozchwytywanym mówcą. Jego żona, Dawn, zaczęła się do niego uśmiechać i pytać, jak mu minął dzień. Nawet występował w południowych wiadomościach lokalnej telewizji, kiedy stacja chciała zasięgnąć opinii prawnika w jakiejś sprawie. Przestał to robić, gdy wspólnik zza morza zwrócił mu uwagę, że nadmiar popularności może być niebezpieczny.
Ponadto nie musiał już werbować klientów. Sami go znajdowali, ci rodzice liczący na cud. Zrozpaczeni, ciągnęli do niego jak rośliny szukające promyka słońca w ciemności. A on, Steven Bacard, był tym promykiem. Wskazał na aparat. – Przed chwilą otrzymałem telefon.
– I?
– W pieniądzach z okupu jest pluskwa.
– Przełożyliśmy je do innej torby.
– Nie chodzi o torbę. W pieniądzach był nadajnik. Chyba między banknotami.
Lydia spochmurniała.
– Twój informator nie wiedział o tym wcześniej?
– Mój informator nie wiedział o tym aż do tej chwili.
– Chcesz mi powiedzieć – wycedziła – że policja dokładnie wie, gdzie jesteśmy?
– To nie policja – powiedział. – Pluskwa nie została podłożona przez policjantów czy federalnych.
To trochę zaskoczyło Lydię. Po chwili kiwnęła głową.
– Doktor Seidman.
– Niezupełnie. Pomaga mu kobieta o nazwisku Rachel Mills. To była agentka FBI.
Lydia uśmiechnęła się, jakby to coś wyjaśniało.
– I ta Rachel Mills, ta była agentka, to ona podłożyła pluskwę?
– Tak.
– I teraz nas tropi?
– Nikt nie wie, gdzie ona teraz jest – odparł Bacard. – I nikt nie wie, gdzie podział się doktor Seidman.
– Hm.
– Policja uważa, że ta Mills jest w to zamieszana.
Lydia zdziwiła się.
– Myślą, że jest zamieszana w porwanie dziecka?
– I zamordowała Monice Seidman.
To spodobało się Lydii. Uśmiechnęła się i Bacardowi znów dreszcz przebiegł po plecach. – A zrobiła to, Stevenie?
– Nie wiem – wykrztusił.
– Niewiedza jest błogosławieństwem, prawda?
Bacard wolał nie odpowiadać.
– Masz ten rewolwer?
Zdrętwiał.
– Co?
– Broń Seidmana. Masz go?
To nie podobało się Bacardowi. Odniósł wrażenie, że tonie. Już chciał skłamać, ale spostrzegł wyraz jej oczu. – Tak.
– Przynieś go – rozkazała. – A co z Pavlem? Miałeś od niego jakieś wiadomości?
– Nie podoba mu się to wszystko. Chce wiedzieć, co się dzieje.
– Zadzwonimy do niego z samochodu.
– My?
– Tak. A teraz pospiesz się, Stevenie.
– Mam jechać z tobą?
– Właśnie.
– Co chcesz zrobić?
Lydia przyłożyła palec do ust.
– Cii – powiedziała. – Mam plan.
– Znowu ruszyli – powiedziała Rachel.
– Na jak długo się zatrzymali? – zapytałem.
– Mniej więcej pięć minut. Mogli spotkać się z kimś i przekazać pieniądze. Albo po prostu zatankować benzynę. Skręć tu w prawo.
Zjechaliśmy z szosy numer trzy i pojechaliśmy Centuro Road. W oddali majaczył stadion Giants. Kiedy przejechaliśmy około półtora kilometra, Rachel wskazała ręką. – Byli gdzieś tam.
Tablica głosiła METROVISTA, a parking ciągnął się w nieskończoność, znikając w odległych moczarach. Metro Vista była klasycznym nowojorskim kompleksem biurowym, wzniesionym podczas boomu lat osiemdziesiątych. Smukłe budynki jak z filmu science fiction, z setkami biur, zimnych i bezosobowych, z nazbyt licznymi oknami z barwionego szkła, przepuszczającymi za mało słońca. Z ich wnętrza dochodziło popiskiwanie jarzeniówek, a jeśli nawet nie było słychać brzęczenia ludzkiego roju, to łatwo można było je sobie wyobrazić. – Nie zatrzymali się, żeby zatankować – zauważyła Rachel.
– Co robimy?
– Jedyne co możemy – odpowiedziała. – Jedziemy za pieniędzmi.
Heshy i Lydia skierowali się na zachód, w kierunku Garden State Parkway. Steven Bacard jechał za nimi swoim samochodem. Lydia rozrywała paczki banknotów. Minęło dziesięć minut, zanim znalazła nadajnik. Wyjęła go z otworu wyciętego w banknotach. Pokazała go Heshy'emu.
– Sprytnie – rzekł. – Chyba wychodzimy z wprawy.
– Nikt nie jest doskonały, Misiaczku.
Heshy nie odpowiedział. Lydia otworzyła okno. Wystawiła rękę i dała Bacardowi znak, żeby jechał za nimi. Pomachał do niej, że zrozumiał. Kiedy przystanęli przy kasach, Lydia pospiesznie cmoknęła Heshy'ego w policzek i wysiadła z samochodu. Wzięła ze sobą pieniądze. Teraz Heshy został sam i tylko z nadajnikiem.
Jeśli ta cała Rachel nadal ich śledzi lub jeśli policja zwietrzyła, co się dzieje, spróbują zatrzymać Heshy'ego. Wtedy on wyrzuci nadajnik. Oczywiście znajdą tę pluskwę, ale nie będą w stanie udowodnić, że to on wyrzucił ją z samochodu. A nawet gdyby zdołali, co z tego? Przeszukają Heshy'ego, jego samochód i niczego nie znajdą. Ani dzieciaka, ani listu z żądaniem okupu, ani pieniędzy. Był czysty. Lydia podbiegła do samochodu Stevena Bacarda i wsiadła do środka. – Masz Pavla na linii? – zapytała.
– Tak.
Wzięła od niego telefon. Pavel zaczął wrzeszczeć w tym swoim niezrozumiałym języku. Poczekała, aż zamilknie, a potem powiedziała mu, gdzie się spotkają. Gdy Bacard usłyszał adres, gwałtownie odwrócił głowę. Uśmiechnęła się. Pavlowi, oczywiście, ta lokalizacja nic nie mówiła, ale czemu miałoby być inaczej?
Awanturował się jeszcze przez chwilę, ale w końcu uspokoił się i powiedział, że tam będzie. Rozłączyła się. – Chyba nie mówiłaś poważnie – rzekł Bacard.
– Cii.
Jej plan był bardzo prosty. Lydia i Bacard pojadą szybko na miejsce spotkania, podczas gdy Heshy nie będzie się spieszył.
Kiedy Lydia zajmie stanowisko i przygotuje się, zawiadomi go przez telefon komórkowy. Wtedy i dopiero wtedy Heshy uda się na miejsce spotkania. Będzie miał ze sobą nadajnik. Lydia liczyła na to, że ta cała Rachel Mills pojedzie za nim. Po dwudziestu minutach samochód, w którym jechała z Bacardem dotarł na miejsce.
Lydia zauważyła zaparkowany przecznicę dalej samochód. Domyśliła się, że przyjechał nim Pavel. Skradziona toyota celica. Nie spodobało jej się to. Europejskie samochody zaparkowane na podmiejskich uliczkach rzucają się w oczy. Zerknęła na Stevena Bacarda. Był trupioblady. W ciemnym wnętrzu samochodu jego twarz wydawała się oderwana od ciała. Wyczuwała odór jego strachu.
Zaciskał palce na kierownicy. Bacard nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Gdyby był przy tym obecny, stałby się współwinnym.
– Tu możesz mnie wysadzić – powiedziała.
– Chcę wiedzieć – wykrztusił – co zamierzasz zrobić.
Tylko na niego spojrzała.
– Mój Boże.
– Oszczędź mi udawanego oburzenia.
– Mieliśmy nikomu nie robić krzywdy.
– Na przykład Monice Seidman?
– Nie mieliśmy z tym nic wspólnego.
Lydia pokręciła głową.
– Albo jego siostrze, jak jej było, Stacy Seidman?
Bacard otworzył usta, jakby chciał się sprzeczać. Potem pochylił głowę. Wiedziała, co zamierzał powiedzieć. Stacy Seidman była narkomanką. Była balastem, zagrożeniem, a poza tym i tak sama się zabijała – tak chciał się usprawiedliwiać. Tacy jak Bacard potrzebują usprawiedliwień. On uważał, że nie handluje dziećmi. Wierzył, że pomaga ludziom. A jeśli przy okazji zarabiał pieniądze – mnóstwo pieniędzy – i łamał prawo, to cóż, przecież podejmował ogromne ryzyko, żeby lepiej żyć. Czy nie należała mu się za to solidna rekompensata? Lydia jednak nie miała ochoty zgłębiać jego psychiki ani go pocieszać. W samochodzie policzyła pieniądze. On ją wynajął. Jej udział wynosił milion dolarów.