Выбрать главу

Odpina moją koszulę, przyciska usta do odsłoniętej skóry.

– Podoba mi się skutek, jaki ten program wywarł na ciebie.

Żartuje, ale ja ten etap mam już za sobą. Chcę go poczuć, wziąć, cieszyć się nim. Drżę, splatając dłonie na jego szyi.

Wyczuwając zmianę we mnie, Ian cofa się na tyle, by spojrzeć mi w oczy.

– Tak bardzo za tobą tęskniłem – szepcze i całuje mnie.

Jego dłonie budzą we mnie żar. To jest miłość, myślę. Miejsce, gdzie dwoje ludzi, którzy byli sami, mogą wspólnie niczym jastrzębie wzbić się w powietrze, przeżyć cudowną niespodziankę, jakim jest to połączenie. Miejsce, do którego idziesz z własnej woli, wypełniona podziwem.

Moje dłonie go uwalniają i kiedy Ian porusza się we mnie, nasze palce się splatają, tak że możemy oprzeć się na sobie. Mój, mój, mój. Jego włosy spadają mi na oczy, a kiedy odwracam twarz na ramię, uświadamiam sobie, że pachnę nim, jakby już zakorzenił się pod moją skórą.

Telewizor mruczy, na ekranie widnieje obraz kontrolny. Dotykam dłonią karku Iana, małego węzła obojczyka pod koszulą, wszystkich tych miejsc, które zaczynam znać na pamięć.

– Ianie… czy myślisz czasami o pójściu do piekła?

Odsuwa się i uśmiecha zdziwiony.

– A skąd ci to wpadło do głowy?

– Myślisz?

Przeczesując dłonią włosy, opiera się o poręcz.

– Wiara w piekło oznacza wiarę w jakiś system religijny, więc muszę odpowiedzieć przecząco.

– Musisz odpowiedzieć przecząco – powtarzam wolno – ale z tego nie wynika, co naprawdę myślisz.

Nakrywa mnie swoim ciałem. Na szyi czuję jego oddech.

– Czy to sprawiło, że pomyślałaś o piekle? To? – Przesuwa zębami po moim ramieniu. – Albo to?

Nie, chcę mu odpowiedzieć. To jest niebo. To musi być niebo, ponieważ nigdy w życiu nie wyobrażałam sobie, że ktoś taki jak ty zechce ze mną być, robić to. A za tą myślą zaraz pojawia się następna: że za taką rozkosz z pewnością trzeba będzie zapłacić.

Ian przyciska czoło do mojego i zamyka oczy.

– Tak – szepcze. – Myślę o pójściu do piekła.

Metz krzywi się do telewizora i wyłącza go w środku kasety.

– Co za brednie – oznajmia pustemu pokojowi. – Gówno!

Mariah White przebiła go, wpuszczając ekipę „Hollywood Tonight!” do domu, a jeśli ma być szczery, to go zaskoczyło; Colin White zupełnie inaczej ją przedstawił. Do tej pory z zasady udawała martwą przy pierwszych oznakach konfrontacji. Zaloty wobec mediów po tygodniach ukrywania się są bez wątpienia elementem strategii mającej na celu zajęcie dogodnej pozycji – i to bardzo opłacalnej, co Metz z niechęcią musi przyznać. Rozprawa jest za tydzień, media uwielbiają Faith White, jemu na karku siedzi niecierpliwy klient, a on musi się dostosować do działań przeciwnika.

Rozlega się pukanie do drzwi.

– Tak?

Elkland, jedna z jego młodych współpracownic, wsuwa głowę do pokoju.

– Panie Metz, ma pan minutę?

Do diabła, ma minutę. Ma cały wieczór minut, skoro nie wykorzystuje ich na zbieranie argumentów na swoją korzyść w sprawie White'ów.

– Jasne. – Gestem wskazuje krzesło i ze znużeniem pociera twarz dłońmi. – Co masz?

– Wczoraj wieczorem oglądałam program „Nova” na PBS.

– Gratulacje. Chcesz zostać adwokatem rodziny Nielsenów?

– Mówiono o chorobie zwanej zespołem Münchausena. W skrócie rzecz ujmując, osoby, które na nią cierpią, sprawiają, że ktoś inny robi wrażenie fizycznie lub psychicznie chorego.

Metz siada prosto zaintrygowany.

– Powiedz, że te papiery w twojej dłoni to wyniki wstępnych badań.

Elkland potakuje.

– To zaburzenie kliniczne. Z reguły dotyka kobiety; w tajemnicy wywołują chorobę dziecka, bo chcą zwrócić na siebie uwagę, wydać się otoczeniu dobrą matką, która od razu pędzi z dzieckiem na pogotowie albo do psychiatry. Oczywiście to oszustwo, bo same są temu winne.

Metz marszczy czoło.

– Jak wywołać u innej osoby halucynacje?

– Nie wiem – przyznaje Elkland. – Ale znalazłam kogoś, kto wie. Pozwoliłam sobie zadzwonić do eksperta od zespołu Münchausena. Chce porozmawiać z panem o sprawie.

Metz bębni palcami o biurko. Szanse, że Mariah White cierpi na zespół Münchausena, są przypuszczalnie nikłe, ale nie to jest tutaj ważne. Jego najmocniejsze sprawy zwykle nie mają nic wspólnego z prawdą, za to wszystko z umiejętnością skierowania dymu we właściwą stronę. Najlepszą strategią dla Colina White’a będzie przekonanie sędziego, że matka Faith jest osobą całkowicie nieodpowiedzialną, tak by nie miał innego wyjścia jak przekazać prawo do opieki ojcu. Metz może sugerować, że Mariah ma trąd, schizofrenię albo zespół Münchausena – cokolwiek, byle tylko skłonić Rothbottama do zastanowienia się.

W pewnym sensie walczy sprawiedliwie, bo używa tej samej taktyki, którą posłużyła się Mariah White, gdy zaprosiła „Hollywood Tonight!” do domu. W tym wypadku sednem sprawy jest percepcja. Sędzia zwykle nie przekazuje prawa do opieki ojcu, chyba że zostało udowodnione, iż matka jest narkomanką uzależnioną od heroiny albo kurwą. Albo też kompletną wariatką.

– To mi się podoba – mówi ostrożnie.

Elkland uśmiecha się.

– Nie powiedziałam jeszcze panu najlepszego. Te matki, które cierpią na zespół Münchausena, patologicznie kłamią, to nieodłączny element choroby. Jeśli zapytać je wprost, czy krzywdzą swoje dzieci, zaprzeczą, będą oburzone i bardzo wrogo odniosą się do rozmówcy.

Metz uśmiecha się wolno.

– Jak z całą pewnością zrobi pani White, kiedy będziemy ją przesłuchiwać.

– Właśnie – mówi Elkland.

25 listopada 1999

Moja matka postanawia, że najwyższy czas wrócić do domu. Nie wiem, czy na tę decyzję wpływa zbliżająca się rozprawa, czy też mama ma po dziurki w nosie spania w naszym pokoju gościnnym. Pomagam pakować jej rzeczy do małej walizki, którą pamiętam, odkąd byłam małą dziewczynką.

Na łóżku składam jej koszulę nocną na trzy i znowu na trzy. Mama jest w łazience, zbiera kremy, odżywki i pudry, składające się na zapach, który zawsze będzie mi się z nią kojarzył. To przypomina mi noc, którą z Ianem spędziliśmy w jej domu. Sądziłabym, że ten zapach, tak znajomy z dzieciństwa, powstrzyma mnie od myśli o kochaniu się z Ianem w domu mojej matki, ale się myliłam. To był zapach bezpieczeństwa, wygody, dziwnie urzekający dla nas obojga.

– Nie podziękowałam ci – mówię, kiedy mama wraca z łazienki z kosmetyczką.

– Za co? – Macha na mnie ręką. – Nie ma za co.

– Nie chodziło mi o to, że mieszkałaś z nami. Ale… że kazałaś mi pojechać.

Mama podnosi głowę.

– Aha. Zastanawiałam się, kiedy do tego dojdziemy.

Czuję, jak policzki mi płoną. Mimo swego wieku wciąż nie potrafię rozmawiać z mamą o chłopcach bez wrażenia, że znowu mam jedenaście lat.

– To był miły gest – mówię dyplomatycznie.

– Wielki Boże, Mariah, nazywaj rzeczy po imieniu, dobrze? To była randka. Schadzka. Miłosna…

– Daj spokój – uśmiecham się – przecież jesteś moją matką.

Kładzie dłoń na moim policzku. Czuję łaskotanie, jakby trzymała w dłoni całe moje dzieciństwo.

– Ale gdzieś po drodze stałam się też twoją przyjaciółką.

To niemądre, ale tak ujęte jest prawdą. Kobiety w moim życiu, moje dwie najlepsze przyjaciółki to mama i córka. Kilka tygodni temu o mało nie straciłam pierwszej. Za kilka dni mogę stracić drugą.

– Potrzebujesz mnie, to nie ulega kwestii. Ale jego też potrzebujesz. Pomyślałam, że ci w tym pomogę.

Matka starannie dopasowuje buty i chowa je do walizki. Jest piękna, miękka na krawędziach, ze stalowym kręgosłupem. Chcę na starość być taka jak ona.