– Najlepsza – mówię cicho. – Jesteś najlepsza.
2 grudnia 1999
Joan je z nami kolację w wieczór przed rozprawą. Kiedy mama i Faith sprzątają ze stołu, schodzimy do mojego warsztatu, żeby być tam same. Powtarzamy zeznania, aż Joan nabiera pewności, że w sądzie się nie zawaham. Opiera pięty o taboret i patrzy na mnie.
– Wiesz, to nie będzie piknik.
Wybucham śmiechem.
– Sama się tego domyśliłam. Jest tysiąc innych miejsc, w których wolałabym być.
– Nie o to mi chodziło, Mariah, ale o to, co ludzie będą mówić. Colin będzie bardzo nieprzyjemny. A Metz ma wielu innych świadków, których dobrze przygotuje, żeby zeznawali rzeczy ukazujące cię w bardzo niekorzystnym świetle.
Nie Ian, myślę i zastanawiam się, czy przekonuję samą siebie.
– A to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zrobi z tobą. Będzie próbował zbić cię z tropu, zdezorientować, żebyś wyszła na taką wariatkę, jaką przedstawią cię świadkowie. – Pochyla się ku niej. – Nie pozwól mu na to. Wracając codziennie z sądu do domu, powtarzaj sobie, że Malcolm Metz nic o tobie nie wie. Dla niego nie jesteś człowiekiem, tylko środkiem do osiągnięcia celu.
Patrzę na Joan i z wysiłkiem szeroko się uśmiecham.
– Nie martw się o mnie. Ostatnio wyrobiłam sobie grubą skórę.
Ale równocześnie obejmuję się ramionami, jakby nagle zrobiło mi się zimno, jakbym nagle przestraszyła się załamania.
O wpół do jedenastej dźwięczy dzwonek do drzwi. Otwieram, przygotowana na błysk flesza, i widzę Colina, który wygląda na tak samo zszokowanego moim widokiem jak ja jego.
– Możemy porozmawiać? – pyta po chwili.
Choć pragnę zamknąć mu drzwi przed nosem albo powiedzieć, żeby skontaktował się z moim adwokatem, kiwam głową. Mamy wspólną przeszłość i myślę, że pod wieloma względami to jest ważniejsze od gniewu, bo łączy nas silniej niż więzy krwi.
– Dobrze. Ale zachowuj się cicho, Faith już śpi.
. Kiedy Colin idzie za mną przez hol, zastanawiam się, co myśli: „Co ona zrobiła z fotografią z And? Czy te płytki zawsze były takie ciemne?”. Jak to jest, kiedy się wraca do domu i nie całkiem go poznaje?
W kuchni Colin wysuwa krzesło i siada na nim okrakiem. Wyobrażam sobie Joan wrzeszczącą, ile sił w płucach, że nie powinnam rozmawiać z nim bez adwokata. Uśmiecham się smutno i pochylam głowę.
– No to mów.
Powietrze uchodzi z Colina z głośnym świstem, jak huragan.
– To mnie dobija.
Co? Krzesło? Fakt, że jest w naszym domu? Jessica? Ja?
– Wiesz, dlaczego się w tobie zakochałem, Rye?
Za plecami mam blat. Z całej siły wbijam w niego paznokcie.
– Czy twój adwokat kazał ci tu przyjść?
Wstrząs na jego twarzy jest szczery.
– Boże, nie. Tak właśnie myślisz?
Patrzę na niego.
– Nie wiem, co właściwie mam myśleć, Colin.
Wstaje i podchodzi do półki z przyprawami, przesuwając palcem po każdym słoiku. Anyż, bazylia, kolendra. Sól selerowa, kruszona papryka, koper.
– Siedziałaś na schodach biblioteki – mówi. – A ja przechodziłem z kumplami z drużyny. Był cudowny wiosenny dzień, ale ty się uczyłaś. Ciągle się uczyłaś. Powiedziałem, że idziemy na lunch, i zapytałem, czy chcesz z nami iść. – Spuszcza wzrok na podłogę i kręci głową. – A ty poszłaś. Zostawiłaś stos książek, jakby guzik cię obchodziło, co się z nimi stanie, i poszłaś ze mną.
Uśmiecham się. Nigdy nie odzyskałam skryptów z ekonomii, ale zdobyłam Colina, a wtedy uważałam, że to uczciwa wymiana. Biorę słoiczek z liśćmi laurowymi, które Colin zostawił na blacie, i odkładam na miejsce.
– Powinnam była się uczyć.
Colin dotyka mojego ramienia.
– Naprawdę tak uważasz?
Boję się na niego spojrzeć. Wpatruję się w jego dłoń, dopóki jej nie cofa.
– Tobie nie zależało na dziewczynie, która za tobą szła. Chciałeś taką, którą musiałeś ścigać.
– Kochałem cię – mówi gwałtownie.
Z nieruchomym wzrokiem pytam:
– Jak długo?
Robi krok do tyłu.
– Jesteś inna – mówi oskarżycielsko. – Nie taka jak dawniej.
– Chcesz powiedzieć, że nie kulę się w kącie i nie szlocham w ścierkę do naczyń. Przykro mi, że cię rozczarowałam.
Wiem, że posunęłam się za daleko.
– Jak długo to potrwa tym razem, Rye? – naciska Colin. – Ile minie czasu, nim zaczniesz szukać dróg ucieczki w szafce z lekarstwami? Wpatrywać się w brzytwę przez sześć godzin, kiedy Faith jest w szkole? Ile minie czasu, kiedy przestaniesz brać ją pod uwagę?
– A ty tego nie zrobiłeś?
– Ja tego nie zrobię – mówi Colin. – Posłuchaj, Rye, popełniłem błąd. Ale to sprawa między tobą a mną. Dla Faith zawsze byłem w stu procentach. I co z tego, że będziesz teraz co rano klepała ją po głowie i powtarzała, jak bardzo ją kochasz? Aż do tamtej chwili w sierpniu nie można było ci ufać, a mnie tak. Myślisz, że Faith zapomniała, jak była mała, a mama całe popołudnia leżała, bo bolała ją głowa, odsypiała haldol albo rozmawiała z pieprzonym psychiatrą zamiast odprowadzić ją do przedszkola? – Wyciąga ku mnie drżący palec. – Wcale nie jesteś lepsza ode mnie.
– Różnica między nami polega na tym, że ja nigdy nie mówiłam, że jestem.
Colin patrzy na mnie z takim gniewem, że zastanawiam się, czy nie grozi mi niebezpieczeństwo.
– Nie odbierzesz mi jej.
Mam nadzieję, że Colin nie widzi, jak bardzo się trzęsę.
– To ty mi jej nie odbierzesz.
Oboje tak się nakręcamy, że żadne z nas nie zauważa stojącej obok Faith, dopóki głośno i niepewnie nie wciąga powietrza w płuca.
– Kochanie, obudziliśmy cię?
– Słoneczko. – Twarz Colina rozjaśnia się w uśmiechu. – Cześć.
Coś w jej wzroku powstrzymuje mnie przed położeniem dłoni na jej ramieniu. Faith jest sztywna, w jej szeroko otwartych oczach maluje się przerażenie, dłonie zwinięte w pięści przycisnęła do boków, twarz ma białą jak kreda.
– Mamusiu? – Jej dolna warga drży. – Tatusiu?
Zanim jednak mamy czas się wytłumaczyć, widzimy krew zbierającą się między jej palcami.
Po kilku sekundach Faith miota się na podłodze i krzyczy słowa, których nie rozumiem.
– Eli! Eli! – woła, a chociaż nie mam pojęcia, kto to jest, zapewniam ją, że zaraz przyjdzie.
Staram się nie zauważać, że tym razem krew płynie także z jej boku. Trzymam ją za ramiona, żeby nie zrobiła sobie krzywdy, i patrzę, jak jej dłonie zostawiają na kafelkach czerwone smugi.
Słyszę głos Colina, wysoki i wypełniony paniką.
– Westvale Hill osiemdziesiąt sześć, pierwszy podjazd po lewej – mówi do przenośnego telefonu. Rozłącza się i klęka koło mnie na podłodze. – Karetka już jedzie. – Przyciska policzek do buzi Faith, co na chwilę ją uspokaja. – Tatuś tu jest. Tatuś się tobą zajmie.
Faith drży i zwija się z bólu. Jej głos przypomina rzekę, sylaby i westchnienia przechodzą w szlochy.
Colin otwiera usta, zaraz jednak mobilizuje się do działania. Zdejmuje marynarkę i otula Faith, bierze ją na ręce jak wtedy, gdy była niemowlęciem. Śpiewa kołysankę, której nie słyszałam od lat, i ku mojemu zaskoczeniu Faith rozluźnia mięśnie i uspokaja się.
Do domu wpadają sanitariusze. Colin cofa się i pozwala im się zająć Faith. Patrzę, jak ci ludzie dotykają mojej córki i mówią to, co już podejrzewałam: że ciśnienie krwi ma w porządku, że źrenice reagują na bodźce, że krwotok nie ustał. W końcu już brałam udział w tej scenie. Czuję, jak dłoń Colina okrywa moją niczym rękawiczka.
– Pojedziemy karetką – mówi.
– Colin…
– Posłuchaj – przerywa mi tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Nie obchodzi mnie sąd. Oboje jesteśmy rodzicami. Oboje jedziemy.