– Jeszcze nie skończyłam, Metz. – Joan zwraca się do sędziego. – On nie może powoływać nowego świadka w dniu – nie, poprawka – w chwili, gdy proces się rozpoczyna. To nie fair.
– Panie Metz – mówi sędzia – Jeśli odrzuci pan wszystkie monologi, którymi z całą pewnością ubarwi pan swoje wystąpienia, ile czasu zajmie panu przesłuchanie pozostałych świadków?
– Nie wiem. Chyba do jutra.
Rothbottam chwilę się zastanawia.
– Dobrze. Wydam czasowy zakaz zbliżania się. Wierzymy panu na słowo. Teraz zaczniemy posiedzenie, a pan, panie Metz, swojego eksperta od Münchausena zostawi na koniec. Potem spotkamy się w moim gabinecie, żeby sprawdzić, czy pani Standish potrzebuje więcej czasu na przygotowanie swoich pytań.
– Myślę, że byłoby korzystne, gdyby wszyscy na początku usłyszeli zeznanie o tym zaburzeniu…
– Ma pan szczęście, że zgodziłem się na powołanie tego świadka, kropka. Taki układ mi się podoba: dziecko jest bezpieczne, Joan ma co najmniej dzień na przygotowanie się, a szczerze mówiąc, Metz, guzik mnie obchodzi, co pan myśli. – Sędzia strzela palcami, po czy wskazuje na drzwi. – Państwo pozwolą?
Wcześnie rano do pokoju Faith wchodzi ksiądz MacReady. Zatrzymuje się na moment w progu, poruszony widokiem intubowanej, śmiertelnie nieruchomej Faith i drzemiącej Mariah, która trzyma córkę za rękę. Może to nie jest odpowiednia pora, by im przeszkadzać; ksiądz usłyszał od jednej z parafianek, że dziewczynkę wieczorem odwieziono karetką do szpitala, i chciał ją odwiedzić. Wycofuje się cicho, ale skrzypienie butów na linoleum wyrywa Mariah ze snu.
– Och – mówi i chrząka. Kiedy poznaje gościa, wyraźnie się denerwuje.
– Dlaczego ksiądz tu przyszedł?
MacReady dodaje dwa do dwóch i uświadomią sobie, że z jakiegoś powodu Mariah myśli, iż wezwano go, by udzielił ostatniego namaszczenia. To niemożliwe, skoro Faith nie jest katoliczką, choć z drugiej strony fakt ten wcześniej nie powstrzyma! go od wkroczenia w jej życie. Siada obok Mariah na krześle.
– Jestem tu jako przyjaciel, nie ksiądz.
Spogląda na drobną, ściągniętą buzię Faith – taką małą, a będącą powodem tylu kontrowersji.
– Znowu dłonie?
Mariah potakuje.
– I gorączka. Odwodnienie. Krzyki i ataki. – Pociera twarz. Tym razem było o wiele gorzej.
– Ataki? Mariah drży.
– Colin i ja… ledwo mogliśmy ją utrzymać. Kiedy to się stało pierwszy raz, straciła przytomność. Ale tym razem… tym razem cierpiała.
MacReady łagodnie gładzi Faith po policzku.
– Eli, Eli, lama sabachtani – mruczy. Mariah nieruchomieje.
– Co ksiądz powiedział? Zaskoczony odwraca się ku niej.
– To po hebrajsku.
Mariah myśli o wieczorze, kiedy Faith wołała kogoś imieniem Eli. Nie jest pewna innych nieznanych sylab, ale tak właśnie mogła jęczeć Faith. Mówi o tym księdzu.
– To fragment Biblii – odpowiada ksiądz. – Ewangelia według świętego Mateusza, dwadzieścia siedem, czterdzieści sześć.
– Faith nie mówi po hebrajsku.
– Ale Jezus mówił, to był jego język. Słowa te znaczą: „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?”. Święty Mateusz opowiada nam, że Chrystus tamtej nocy nie przyjmował biegu zdarzeń bez oporu. W ostatniej chwili chciał wiedzieć, dlaczego Bóg poddał go takiej próbie. – MacReady waha się, spogląda na Mariah. – Krwawienie, ból, cytat z Biblii – wszystko to sugeruje, że Faith była w ekstazie.
– Raczej w agonii.
– To słowo znaczy co innego, niż pani myśli. Większość uznanych stygmatyków doświadcza okresowo ekstazy religijnej. Bez tego po prostu krew płynie im z dłoni. – Faith porusza się we śnie, koc spada z niej, odsłaniając ranę w boku. MacReady wciąga głośno powietrze. – To też? – Kiedy Mariah kiwa głową, wie, że jego twarz wprost promienieje i że taka reakcja jest niestosowna do powagi sytuacji. Jednakże rana w prawym boku Faith znajduje się niemal dokładnie w miejscu, w którym miał ją wiszący na krzyżu Jezus. Na samą myśl o tym księdzu kręci się w głowie.
Trzeźwiejąc, przywołuje na pomoc swoje umiejętności duszpasterskie.
– Mariah, Faith nie czuje swojego bólu. Z tego, co mi opowiedziałaś, ona na nowo przeżywa ból Jezusa, powtarza jego cierpienia na krzyżu.
– Dlaczego ona?
– Dlaczego On? – mówi ksiądz cicho. – Nie wiemy, dlaczego Bóg oddał nam Swojego jedynego syna, by umarł za nasze grzechy. I nie wiemy, dlaczego Bóg pozwala niektórym ludziom doświadczać Pasji Chrystusa, a równocześnie inni nawet nie potrafią jej zrozumieć.
– Pasja – syczy z gniewem Mariah. – Ekstaza. Ten, kto wymyślił te określenia, chyba nigdy ich nie doświadczył.
– „Pasja” pochodzi od łacińskiego passio – „cierpienie”.
Mariah odwraca się od księdza MacReady'ego. Pasja. Powtarza cicho to słowo i myśli o Ianie, o Colinie, o Faith, zadając sobie pytanie, czy każda miłość – ziemska lub niebiańska – na pewno musi zranić.
Przychodzą pielęgniarki, by ponownie zabrać Faith na prześwietlenie, i Mariah żegna się z księdzem. Nie przejmuje się losem tego człowieka, nie dba o to, czy Faith doświadcza cierpień Chrystusa, czy własnych. Chce tylko, by to się skończyło.
Faith siedzi w wózku inwalidzkim, kiwając się przez sen. Mariah trzyma dłoń na ramieniu córki, gdy wózek wtacza się do windy. Wysiadają na drugim piętrze i czekają w korytarzu, aż pielęgniarka sprawdzi, do której sali mają iść.
Korytarzem pędzi grupa lekarzy, otaczająca mężczyznę na łóżku na kółkach. Pracują gorączkowo; Mariah słyszy, jak krzyczą do siebie coś o defibrylacji i sali operacyjnej numer trzy. Po plecach przechodzi jej dreszcz, bo myśli o sercu swojej matki. Dłoń mężczyzny spada z łóżka i ociera się o kolano Faith.
Ale Faith, pojękując cicho, zdaje się tego nie zauważać.
– Mariah. – Nie doczekawszy się odpowiedzi, Millie łapie córkę za ramiona i potrząsa. – Słyszałaś choć słowo z tego, co mówiłam?
– Idź, mamo. Postaram się przyjść później.
– Nie rozumiesz. Jeśli nie wstaniesz i sama nie wyjdziesz przez te drzwi, policja cię stąd wywlecze. – Millie nachyla się nad córką. – Jeśli nie przyjdziesz na rozprawę, Colin dostanie Faith.
To zdanie przebija się przez zamęt w myślach Mariah.
– Nie może – mówi, wolno się podnosząc. – Po prostu nie może.
Millie pomaga jej wstać, wyczuwając, że pierwszy krok został zrobiony. Ubiera Mariah w płaszcz swobodnymi ruchami matki.
– Więc go powstrzymaj.
– Koniec. – Doktor Urquhart wzdycha.
W sali numer trzy oddziału intensywnej opieki medycznej kardiochirurg zdejmuje rękawiczki i zwija je w kłębek, więżąc w środku krew pacjenta. Słyszy, jak pielęgniarka mówi „dziewięćdziesiąt pięćdziesiąt osiem”, jak jej długopis lekko skrzypi, przesuwając się po karcie. Urquhart czuje pulsowanie w palcach. Dziesięć minut ręcznej stymulacji nie wystarczyło, by uratować tego człowieka, ale po otwarciu jego klatki piersiowej Urquhart wie, że kilka kolejnych plastrów bekonu i tak by go wykończyło. Biorąc pod uwagę, że miał siedemdziesięciopięcioprocentową niedrożność, to i tak cud, że Eversly dożył osiemdziesiątki.
Słyszy, jak jeden z lekarzy przygotowuje pacjenta do ostatniej wizyty rodziny. Urquhart uświadamia sobie z jękiem, że najgorsze dopiero przed nim. Nie ma nic gorszego niż konieczność powiedzenia krewnym, że pacjent umarł pod nożem, w dodatku na kilka dni przed Bożym Narodzeniem.
Już ma podpisać akt zgonu, ale kiedy zdejmuje zakrętkę z długopisu, powstrzymuje go głos lekarza:
– Doktorze Urquhart, proszę na to spojrzeć.
Patrzy na monitor, którego już nie przecina płaska linia, i na otwartą klatkę piersiową pacjenta, w której z furią bije serce – zdrowe, bez zatorów.