Opadłam na jedno kolano i zaczęłam mówić, obracając Róg w cienkich, półprzezroczystych palcach. Szeptem. Cicho. Ale słyszeli mnie wszyscy, od Granicy po Wrota.
Bo mówiła do nich Jesień.
Bo to były słowa Pani.
Bo żywioł, który wybrał mnie na swój głos, zwiastował im miłosierdzie.
– Niech za grzechy ojców nie będą nawiedzeni synowie. Dług spłacony, okup dokończony.
Podniosłam Róg do ust.
– Pójdźcie, dzieci. Pójdźcie za mną. Słuchajcie mnie. Rozmawiajcie ze mną.
Przez ziemie śmiertelnych popłynęła muzyka. Przechodziła przez Wrota, w jej rytmie wirowały złociste liście, śpiewał z nią wiatr, trzaskały płomienie, szemrały górskie potoki.
– Za mną, dzieci. Jesień nadeszła. Jesień. Pójdźcie do mnie, dzieci. Pójdźcie.
A oni odpowiadali:
– Odchodzimy, Pani Jesiennego Rodu, żałujemy za nasze winy. – Skłaniali głowy letni i szli coraz prędzej, i odchodzili, ustępując miejsca widmowym psom pojawiającym się bezpośrednio z powietrza.
W powietrzu skrzeczały szkarłatne jastrzębie, nerwowo przebierały cienkimi nogami konie spadających liści, pod ich kopytami przemykały ogniste lisy. Dziesiątki, setki, tysiące…
Kes patrzył na mnie rozszerzonymi oczami.
– Rey, co to wszystko znaczy?
– Pierwszego dnia jesieni przez ziemie śmiertelnych mknie orszak Jesieni, a za nim idzie Jesień – wyręczył mnie Pożogar. Nie, nie Pożogar. Przewodnik Jesiennej Sfory. Stał po mojej prawicy, na należnym mu miejscu.
– Witaj, Pani.
– Witaj.
– Jesteśmy szczęśliwi.
– Jesteśmy gotowi.
– Przyszliśmy…
Książęta, którzy przybyli na mój zew, kłaniali mi się i przyklękali przede mną, witając głowę swojego rodu. Patrzyłam na nich i nie rozumiałam, jak mogłam o nich zapomnieć? Jak w ogóle można o czymś takim zapomnieć? Jak można szukać w ludziach tego, co mają tylko Książęta. Czy śmiertelni mogą się z nami równać? Jesteśmy feyrami. Jesteśmy wyżsi. Jesteśmy doskonali. Każdy człowiek ma jakiś defekt, jest jakoś zeszpecony, wewnętrznie albo zewnętrznie. My tego nie mamy i nigdy nie będziemy mieli. Bo myśmy Książęta!
– W pierwszy dzień jesieni, gdy pierwszy płomień purpurowego słońca spłynął na śmiertelną ziemię, wezwałam was. I przyszliście… – Dotknęłam rubinu lśniącego na moim czole. – Przyszedł czas, byśmy ruszyli przez te ziemie, bym poprowadziła was za sobą. Mocą władzy przekazanej mi przez mego dziada zwołuję dwór. Niech brzmi Róg! Niech nasze sztandary łopoczą na wietrze, niech rozwiewają się nasze szaty!
– Rey? – Skąd u niego strach w oczach? – Rey, dlaczego…
– Anioł… anioł… – niosło się między ludźmi, coraz głośniej, coraz głośniej, już dziesiątki głosów powtarzały to słowo. – Anioł…
Tak, jestem aniołem. Dła was, ludzi, jestem istotą wyższą. Ale aniołem upadłym, bo nie was dziś bronię, lecz swojego ludu. Co z wami będzie, jest mi zupełnie wszystko jedno. Jesteście tępym bydłem, stadem owiec, które nam przyszło paść. Wy…
– Siodłać konie!
Podniosłam dwa palce do ust i przeciągle gwizdnęłam. Jeden z jesiennych koni pojawił się przy mnie, lekko skłaniając głowę i nadstawiając ciepły, złocisty bok. Siodła oczywiście nie było. Po co mu siodło? I po co mnie siodło?
– Siodłajcie konie, bracia i siostry, a chyżo! Jesień jest niecierpliwa, pogania nas, gotowa wyruszyć w drogę.
– Rey! Rey! Co z tobą?
Aha, mój sunner-warren. Człowiek? A tak, faktycznie, człowiek… Jak to? Dlaczego? Przecież nie mogłam pokochać człowieka, jestem Księżniczką… Dlaczego on się mnie boi? Czy nie wie, że nie zrobię mu nic złego? Głuptas…
– Czego chcesz, mój sunner-warrenie?
– Rey, co się z tobą stało? Ty nie… To nie ty!
Przewodnik zaszczekał na człowieka, który zbyt wiele sobie na swój temat wyobrażał. Mój podopieczny, jak się okazało, nie był dobrze ułożony. Ludzie są strasznie głupi, bardzo często się zapominają, nie przyjmują do wiadomości, że nie są nam równi.
– Nie mogę cię wziąć ze sobą, człowieku. Jesteś za kruchy, zbyt śmiertelny, żeby wziąć udział w naszych łowach. Czekaj na mnie tutaj, człowieku…
Spaliłam wzrokiem niewygodne ludzkie buty, zrzuciłam kurtkę pokrytą lepką, złocistą cieczą, zostając w cienkich płóciennych spodniach i czerwonej koszuli – ubogo, ale przynajmniej wygodnie. Wskoczywszy na złocisty grzbiet niższego, znów wezwałam Róg, uniosłam go do ust i zagrałam kilka nut. Odpowiedziały mi jak echo dziesiątki rożków myśliwskich. Przyjrzałam się swojej świcie i uśmiechnęłam się. Wszystko gotowe. Tym razem spóźniliśmy się, Jesień niecierpliwiła się, ale poczekała, aż będziemy gotowi. Wybaczyła nam to spóźnienie.
Lekko stuknęłam piętami boki swojego konia, który odwrócił się, przebierając w powietrzu szczupłymi pęcinami. Miasto zostało gdzieś za mną, wciąż jeszcze osłonięte słabo pobłyskującym kloszem magii. Wieść jeszcze nie dotarła do magów. Ludzie jeszcze nie wiedzieli, że niebezpieczeństwo minęło.
Po mojej prawej stronie przypadł do ziemi Przewodnik Jesiennej Sfory. Z lewej strony idealnie trzymając się w siodle, na podrygującym niecierpliwie wierzchowcu, siedział Koniuszy. Książęta okrążyli mnie ciasnym pierścieniem. Tu i tam grały rożki. Płaszcze łopotały na wietrze, drapieżnie krzyczały jastrzębie.
„Dlaczego właściwie ja myślę po rusińsku?” – błysnęła myśl. Odepchnęłam ją niecierpliwie. Pomyślę o tym później.
Machnęłam ręką, odzianą już w rękawicę podaną mi przez jednego z Książąt.
– Za mną!
Jastrząb spadł w dół jak kamień, lądując mi na rękawicy, wpijając się szponami w grubą skórę. Mogłabym wypuścić skrzydła, ale bałam się zahaczyć nimi konia albo kogoś ze świty. Można było oczywiście wyrwać do przodu, ale tradycja nie zezwalała władcy na takie ekstrawagancje.
Koń pode mną parsknął, jak zwyczajna ludzka szkapa, i pomknął na spotkanie świtu, ku Pochmurnym Górom, ku Burzliwej Puszczy, krzesząc złotymi kopytami iskry na kamienistej równinie. Pożogar mknął raptem o krok za nami, niemal nie dotykając ziemi łapami.
Mieliśmy tylko siedem godzin. Siedem godzin, żeby przemierzyć ziemie śmiertelnych i wrócić, żeby dotrzeć do Wrót, a potem wśród gwizdów, okrzyków i grania Rogu ruszyć na północ, do Granicy.
Chciwie chłonęłam każdą chwilę tej szalonej gonitwy. Przy Wrotach złapaliśmy sprzyjający wiatr i pomknęliśmy z nim w zawody, pod chmurami, otoczeni złotymi liśćmi i czerwonymi językami ognia.
– Szybciej! Jeszcze szybciej! Jesień nie będzie czekać! – próbowałam przekrzyczeć szum wiatru w uszach, ale sama nie słyszałam własnego głosu. – Szybciej! Szybciej!
…przynieśliśmy ze sobą opadanie liści i zimne ulewy, żar ognia i wilgotny wiatr…
…przynieśliśmy wam Prawdziwą Jesień…
Mój koń nie zgodził się pójść za Wrota z resztą mojej świty. Pochylił głowę i powiedział, że gotów jest mnie zanieść, gdziekolwiek zechcę. Sama nie wiem, dlaczego nie poszłam za swoją rodziną. Teraz zacznie się uczta, zaraz, jak tylko kryształowe wody jesiennych jezior usuną zmęczenie i dodadzą feyrom sił. Powinnam być tam, powinnam podnieść puchar napełniony po brzegi czerwonym winem, tak podobnym do ludzkiej krwi, i pobłogosławić swoją świtę. Powinnam…
Muszę. Muszę odejść. Ja muszę. Tam na mnie czekają. Tam czeka mój podopieczny. Muszę być tam, w mieście ludzi.
Umknęło mi coś bardzo ważnego. Coś mi mówiło, że o czymś zapomniałam, że coś zgubiłam, coś ważnego…