Rozdział XI
30 WRZEŚNIA – 9 PAŹDZIERNIKA
Uczyniłam wybór, zaryzykowałam i poszłam swoją drogą. Słono za to zapłaciłam, ale nigdy nie lubiłam utartych szlaków. I postanowiłam zaryzykować znowu. Wstałam z ławy, wyszłam na środek izby i, ścigana zdumionym spojrzeniem mego rozmówcy, padłam na kolana.
Osłupiał.
– Co tobie, Rey?
Nie odpowiedziałam. Uniosłam podbródek, odrzucając na plecy włosy odrosłe w ciągu tych ostatnich miesięcy. Nasze oczy spotkały się – jego, nic nierozumiejące, i moje – spokojne, obojętne.
Milczałam. Nie ruszył się. Nie wytrzymawszy ciszy, jaka zapanowała w pokoju, uśmiechnęłam się.
– Wyciągaj miecz, bohaterze. Mam ci swojego pożyczyć? Czy może wolisz mnie załatwić czarami?
Odwrócił się.
– Przestań się wygłupiać – rzucił gniewnie przez ramię. – Akurat, już się rozpędziłem skorzystać z twojej uprzejmej propozycji. Bierz miecz, wychodzimy.
– Nigdzie nie idę.
Spojrzałam z wahaniem na gruby srebrny łańcuszek – dyndał na nim amulet, który dostałam kiedyś od wujka, i uznałam, że nie chcę go zdejmować.
– Mam życzenie umierać w ciepłym i suchym miejscu. Do roboty, Kes, długo się będziesz guzdrać? Od tej podłogi strasznie ciągnie.
Przełożył nogi nad ławką i odwrócił się twarzą do mnie.
– Ty tak na poważnie? Tak po prostu wziąć i umrzeć, nie stawiać oporu nawet dla zasady?
Przewróciłam oczami, rozdrażniona jego upierdliwością. Znowu mu coś nie pasuje? Uciekam – źle. Nadstawiam szyję – też źle. Czego ten głupek chce ode mnie?!
Najwidoczniej Kes, zrozumiawszy, że ostatecznie postradałam zmysły, postanowił oddać mi przysługę i dobić, żebym się nie męczyła. Wstał, wyciągnął klingę z pochwy. No, nareszcie!
– Wstawaj, Rey.
Poczułam, że miecz lekko mu drży w rękach. Sztych lekko zadrapał skórę i po piersi popłynęła mi cienka złocista strużka.
– Wstawaj, broń się!
– Po co? – Wzruszyłam ramionami, co spowodowało kolejne zadrapanie. – Wojna jeszcze nie skończona, bój ostatni jeszcze przed nami. Co za różnica, czy umrę tam, wśród swoich, zabita przez upiory Chaosu, czy tu i teraz?
Ręka mu już nie drżała, a latała. Kto zrobił takiego nerwusa łapaczem?! Gdzie ta okrzyczana zimna krew zabójców feyrów?!
Nasze oczy znowu się spotkały. Zastygł. Na chwilę długą jak wieczność. Chwilę prawdy.
– Rey, powiedz… Po co? Po co ich zabiłaś? Wyrżnęłaś całą wieś… Nikogo nie oszczędziłaś! Jak odpowiesz, to cię zabiję szybko i bez bólu!
– To nie było dobre pytanie, Kes. – Zamknęłam oczy i przejechałam dłonią po piersi, rozmazując krew. – Jeśli zamiast „po co” spytasz „dlaczego”, to odpowiem.
– Dlaczego? – spytał posłusznie.
– Dlatego, że żaden wyższy feyr nie mógł zachować zdrowych zmysłów, jeśli słyszał głos Rogu Dzikich Łowów. Wariowali i zaczynali zabijać każdego, kto się nawinął, nawet swoich, dlatego też nie przekraczali Wrót, odganiając niższych. Łowca, który zadął w Róg, wzywając ogara, nie mógł o mnie wiedzieć. Nie wzywał mnie, ale właśnie ja usłyszałam pieśń szaleństwa i nie byłam w stanie przeciwstawić się jej głosowi. To on zabił tych ludzi. Owszem, moimi rękami…
Zadrżał. Rozwarł palce i miecz ze smętnym brzękiem upadł na podłogę. Kes cofnął się chwiejnie.
I wtedy z przerażeniem zrozumiałam, co narobiłam.
– Kes…
Nie znałam imienia kretyna, który wtedy uznał za stosowne zapewnić sobie pomoc ogara, nigdy mnie to nie interesowało. Właśnie go nazwałam…
Kretyn nazywał się Kessar Wiatr.
Spotkaliśmy się w izdebce na samym końcu świata, by wreszcie położyć kres tej historii, która zaczęła się prawie pięć lat temu, jak aktorzy w trzeciorzędnej sztuce z któregoś ze światów, które dawno odeszły w cień. Znaliśmy swoje role na pamięć i na wyrywki, ale reżyser nagle wpadł na pomysł zamiany ról. I wszystko się pokręciło. Mściciel przedzierzgnął się w złoczyńcę, a zabójca w ofiarę.
I nie miałam pojęcia, co teraz z tym zrobić.
Leżał na podłodze zwinięty w kłębek, z kolanami podciągniętymi do piersi i twarzą w dłoniach, jak dziecko w łonie matki. Jak zniszczona lalka.
Zniszczona przeze mnie. Przez moje słowa.
Usiadłam przy nim i wsunęłam palce w jego jedwabiste włosy, próbując go uspokoić, ulżyć w bólu. Kes tak bardzo chciał teraz umrzeć sam, jak bardzo mnie nienawidził. A ja nie wiedziałam, jak mu pomóc.
O, Żywioły! Co ja bym dała, żeby cierpieć zamiast niego!
Jaka ja głupia! Jaka ja jestem bezdennie głupia! Po co? Po co próbowałam uciec od Losu? Powinnam była umrzeć! Ja! Nie on! Ja! Tylko ja!
– Wiesz, Kes, ja nawet nie pamiętam tego dnia. Kompletnie nie pamiętam. Chociaż nie, to nie tak… Pamiętam poranek, ciocia śmiała się ciągle ze mnie i mówiła, że jak będę tak latać jak kot z pęcherzem, to to niczego nie zmieni i nie przyjedziesz przez to ani minutę wcześniej. Pamiętam, jak mi zaplatała włosy w warkocz. Pamiętam, jak bracia się śmiali i drażnili mnie w żartach. Głupie, co? Nawet nie tyle głupie, co dziwne. Oni mnie kochali, jak córkę i siostrę, niechby i nierodzoną. Mało kto po obu stronach Wrót tak mnie traktował. Właściwie tylko Łowiec i Lissi. Nawet dla Elgora jestem przede wszystkim Księżniczką, a dopiero w dalszej kolejności żywą istotą, która coś myśli, czuje, ma swoje problemy… A oni nie wiedzieli, kim jestem, uważali mnie za zwykłego człowieka. Ot, sierota przygarnięta z litości, kula u nogi i piąte koło u wozu – ale kochali mnie.
A ja ich zabiłam.
Usłyszałam Pieśń w chwili, gdy ciocia po raz kolejny się roześmiała. Też coś poczuła. Pamiętam, jak jęknęłam:
– Muzyka… Zła muzyka.
Mówiła, żebym nie słuchała, próbowała mnie objąć. Wyrywałam się, machając rękami. Na stole stał dzban z sokiem z wiśni. Niechcący zahaczyłam o niego. Czerwona ciecz rozchlapana po całej kuchni… A potem ból.
Byłam człowiekiem pod każdym względem, Kes. Tam, na placu, stałam się w pełni człowiekiem, nie tylko zewnętrznie. Muzyka łamała mi kości, rozdzierała tkanki, jakbym była z miękkiej gliny, zmieniała mnie. Zabijała mnie i odradzała znowu, przywracała pamięć i odbierała rozum. Pewnie trudno to wszystko zrozumieć, ale ja sama nie wiem, co ona ze mną zrobiła. Nie pamiętam.
Obudziłam się w nocy, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, skąd się tam wzięłam. Ciemno. Zimno. Początkowo myślałam, że to bracia mi zrobili taki kawał, zaczęłam im wymyślać, a potem nagle dotarło do mnie, że jest środek nocy, a ja widzę jak w dzień.
Spędziłam w lesie pół roku, jak ranny zwierz zakopałam się w niedźwiedziej norze, wykwaterowując dotychczasowego lokatora, który wolał nie ryzykować bliższych kontaktów z potworem. Dzień spędzałam w ciasnej jamie, skulona na kamieniach i popiskująca z zimna, w nocy wychodziłam do lasu i łapałam drobne zwierzęta, by zaspokoić głód szarym, surowym mięsem. Czasem zastanawiam się, czy ta istota była mną? Księżniczką? Może to był jakiś nierozumny zwierzak?
Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Wiesz, co sprawiło, że wróciłam do życia? Dziecko. Tak, wystaw sobie, dziecko, sześcioletnia dziewczynka, która zabłądziła w lesie. Znalazłam ją w czasie któregoś z takich wypadów.
Już ją chciałam upolować, już ją prawie miałam w pazurach, ale rozmyśliłam się w ostatniej chwili. W którymś momencie dotarło do mnie, że zaraz zabiję dziecko. Dziecko. Nieważne, że to był człowiek. Przede wszystkim to było dziecko. Dziecko rzecz święta. Wojny i podziały nie są sprawami dzieci. Nie powinny nawet znać słowa „śmierć”.