— Już, szefie?
Zastępca szefa Wydziału Kryminalnego prawie niedostrzegalnie skinął potakująco głową.
— Przepraszam, że kazaliśmy państwu czekać tu tak długo — powiedział Joe. — Ale wyniknęły pewne nieoczekiwane okoliczności, które przedłużyły trochę śledztwo… Nie było to zresztą łatwe śledztwo, gdyż morderstwo zostało zaplanowane z niesłychanym sprytem…
— Boże! — powiedziała cicho Joan. — Morderstwo… Więc on, tatuś…
— Niestety — Alex rozłożył ręce. — Była to zbrodnia zaplanowana z niesłychaną, zupełnie bezprzykładną brawurą… jeżeli wolno użyć tego bądź co bądź pozytywnego słowa w odniesieniu do największej nikczemności, jaką człowiek może popełnić na ziemi. I musimy tu przyznać ze wstydem, że nieomal padliśmy ofiarami sprytu mordercy, który stworzył bezbłędną, skomplikowaną panoramę mistyfikacji i starał się nas zapędzić w nią tak zręcznie, że gdyby nie… — urwał, potem podjął zaraz. — Ale mistyfikacja jest tylko mistyfikacją. Już dwa i pół tysiąca lat temu pewien stary, mądry Grek, Parmenides z Elei, napisał w swoim poemacie Droga złudzenia słowa, których spokojna siła przemówiła do mnie dziś wieczór znowu: „Nie dopuśćcie, aby przyzwyczajenie wynikłe z powtarzającego się doświadczenia skierowało was na drogę, gdzie narzędziem poznania jest ślepe oko i ucho wtórzące dźwiękom, lecz próbujcie przy pomocy rozumu…” Nie będę cytował dalej. Przestaliśmy wierzyć oczom i uszom, zaangażowaliśmy do tej sprawy nasz rozum i rezultatem tego jest fakt, że muszę w tej chwili powtórzyć ową sakramentalną formułkę: „W imieniu prawa aresztuję was pod zarzutem popełnienia morderstwa z premedytacją na osobach Patrycji Lynch i Irvinga Ecclestone i ostrzegam, że wszystko, co powiecie od tej chwili, może być użyte przeciwko wam…” Zawiesił na chwilę głos.
— Ale… ale kogo to dotyczy? — zapytał zduszonym głosem sir Alexander Gilburne.
— Słowa te dotyczą obecnych tu Thomasa Kempta i Agnes Stone… — powiedział Alex spokojnie i w tej samej chwili zaciął usta, bo dostrzegł w dłoni, którą Thomas Kempt wyrwał z kieszeni, pistolet automatyczny. A lufa tego pistoletu była skierowana prosto w pierś jego, Joe Alexa. I w tym ułamku sekundy pomyślał z żalem, że na nic poszły wszystkie nauki doktora Yamamoto, bo oto stał w pełnym polu widzenia i gdyby uskoczył, odsłoniłby stojącego za nim Parkera. A Kempt był zbyt daleko, aby można go było dosięgnąć.
Ale wszystkie te myśli, a raczej ich maleńkie, nie powiązane fragmenty mignęły tylko, zanim padł strzał. Jedna z kobiet krzyknęła.
Joe stał przez sekundę, zdumiony tym, że nic nie czuje, podświadomie poszukując wszystkimi nerwami miejsca, którym weszła kula. Ale nie pod nim ugięły się kolana. To Thomas Kempt z wolna opuścił głowę, ręce i ciężko jak kukła zwalił się na ziemię pod nogi stojących.
Alex obejrzał się błyskawicznie. Pyzaty sierżant Jones stał z bronią opuszczoną już ku ziemi.
— Noszę go w kaburze pod pachą, szefie… — powiedział półgłosem. — I zawsze, kiedy ma się obwieścić któremuś z tych ptaszków jego los, trzymam rękę jak Napoleon, założoną na piersi. W ręce trzymam go odbezpieczony, z kulą w lufie… na wszelki wypadek.
Ale Parker nie usłyszał nawet jego ostatnich słów.
— Ty Diable… — Agnes Stone patrzyła na Alexa strasznym, pełnym rozpaczy spojrzeniem. Potem i ona wyrwała rękę z kieszeni fartucha. Ale nie miała w niej broni. Błyskawicznie podniosła ją do ust.
I w tym momencie stała się druga niespodziewana rzecz. Joan Robinson wyprysnęła ze swego fotela i uwiesiła się u tej ręki. Za nią skoczył Nicholas i reszta obecnych. Po chwili Agnes stała z kajdankami na rękach, nieruchoma, blada i zupełnie spokojna.
Parker siłą otworzył jej zaciśniętą pięść i wyjął z niej małą, bladą kapsułkę.
— Cyjanek potasu… — mruknął i pokiwał głową. — Myślę, że to chyba będzie cyjanek. Sierżant Jones położył dłoń na ramieniu Agnes.
— Chodźmy… — powiedział spokojnie.
Ruszyła przed nim sztywna, wyprostowana, z podniesioną głową w białym, nakrochmalonym czepku. Odprowadzały ich oczy wszystkich obecnych. Tylko stara kobieta w wózku nie drgnęła nawet i nadal patrzyła niewidzącym spojrzeniem w przestrzeń, obojętna i nieruchoma jak rzeźba.
XXVI. ALE JAK TO W OGóLE BYŁO MOŻLIWE?
Samochód ruszył.
— Ale jak to w ogóle było możliwe? — zapytał Parker, wpatrzony w szerokie plecy kierowcy.
Joe nie odpowiadał przez chwilę. Na wpół odwrócony, obserwował przez tylną szybkę znikające światła Norford Manor. Za nimi wyjeżdżały kolejno na drogę inne samochody, tnąc ciemność białymi skrzydłami reflektorów. Westchnął i odwróciwszy się usiadł wygodnie, rozparty w kącie auta.
— To musiał być człowiek o chorobliwie wybujałej wyobraźni… — mruknął. —
Przyznaję, że nikt nigdy nie doprowadził mnie tak blisko do granicy klęski. Nie mówiąc już o tym, że gdyby nie twój nieoceniony Jones, zabiłby mnie na koniec, bezradnego jak dziecko. Zagadałem się. Zawsze wiedziałem, że moje skłonności retoryczne mogą stać się któregoś dnia przyczyną mojej zguby. Na szczęście nasza policja czuwała.
— Tak… — Parker strzelił palcami w ciemności. — Policja czuwała! — dodał z cichym sarkazmem. — Gdyby nie ty, obawiam się, że ja, a razem ze mną cały mój sztab detektywów, daktyloskopów, ekspertów i pomocy naukowych, odjechalibyśmy spokojnie stąd, pozostawiając tę parę morderców wolną i szczęśliwą jak para gołąbków. Ale opowiedz wreszcie, jak do tego doszedłeś?
— Już pierwszego dnia, kiedy przyjechali do mnie Kempt i Gilburne, bardzo nie spodobała mi się ta zagadkowa śmierć jednego ze spadkobierców starej pani Ecclestone. Bo Patrycja była dla mnie przede wszystkim jednym ze spadkobierców olbrzymiej fortuny, której jedyna właścicielka jest dogorywającą, sparaliżowaną staruszką. Jej samobójstwo również było co najmniej zagadkowe. Wyjęła klucz z drzwi, nie wiadomo po co? Zażyła cyjanek potasu w trakcie czytania książki?! Na książce tej znaleziono odcisk stopy diabelskiej, ale w pokoju zmarłej nie znaleziono żadnego przedmiotu, który mógłby ten odcisk pozostawić. W nocy, przed jej śmiercią, przekręcono portret sir Johna Ecclestone, którego była potomkiem w dziesiątym pokoleniu, a wiadomo nam już było z kolei, że ród Ecclestone’ów miał z woli Diabła wyginąć w tym właśnie pokoleniu. Trudno mi było sobie wyobrazić, aby ta znękana kobieta, przemęczona śmiertelnie straszliwą chorobą męża, miała nagle wyczyniać tego rodzaju diabelskie figle przed popełnieniem samobójstwa. Poza tym wydawało mi się nieprawdopodobnym, aby ta bądź co bądź uczciwa, chociaż być może działająca pod wpływem nagłego impulsu osoba mogła zawrócić po raz drugi w głowie biednemu Gilburne’owi, a potem znowu zniszczyć mu życie, nie napisawszy do niego nawet kilku pożegnalnych słów z wytłumaczeniem swego kroku. Ten klucz na biurku też był zdumiewający. Jeżeli zażyła cyjanek doczytawszy Pigmaliona do 110 strony, bo książka była na tej stronie otwarta, kiedy znaleziono ją przy zmarłej, to czemu wyjmowała klucz? I w końcu co w Pigmalionie może nagle spowodować tego rodzaju decyzję?…