Выбрать главу

Ponownie odszukał Martina Amato. Była z nim Catherine Biały Ptak.

– Hej, panie Rook. Co pan o tym myśli? – zapytał Martin.

– Co myślę? Chyba jednak spróbuję przekonać doktora Ehrlichmana, by wezwał policję. A ty powiedz swoim chłopakom, by mieli się na baczności. Być może to tylko ktoś, kogo bawi demolowanie szatni szkolnych. Ale może to być jakiś świr, któremu się nie podobacie.

– Dlaczego? Komu może przeszkadzać szkolna drużyna futbolowa?

– Ludzie miewają dziwniejsze pomysły – odparł Jim. – Kiedyś miałem sąsiadkę nienawidzącą Lou Costello. Przez całe życie pisała do niego listy z pogróżkami.

– Ale to chyba nie mógł być żaden z uczniów, prawda, panie Rook? – zapytała Catherine.

Catherine Biały Ptak dołączyła do drugiej klasy specjalnej zaledwie trzy miesiące temu. Wcześniej mieszkała w rezerwacie Navajo w Window Rock, niedaleko granicy Arizony z Nowym Meksykiem, i uczęszczała do tamtejszej indiańskiej szkoły. Kiedy jej ojciec wraz z dwoma swoimi braćmi otrzymał rolę w serialu telewizyjnym Blood Brothers o policjantach z plemienia Navajo, przeniosła się do niego do Los Angeles.

Jej matka umarła, gdy Catherine miała piętnaście lat, ale kiedy się przedstawiała klasie, powiedziała: „Wyglądam zupełnie jak moja matka. Jestem moją matką”. Była bardzo wysoka, miała długie czarne włosy sięgające aż do pasa, wysokie kości policzkowe, skośne brązowe oczy i pełne, lekko wydęte wargi. Tego dnia ubrana była w niebieską koszulę w kratkę i obcisłe dżinsy, a na szyi zawiesiła srebrny naszyjnik z orłem.

– Jeżeli to rzeczywiście jeden z uczniów zapewniam cię, że go znajdziemy i ukręcimy struny do gitary z jego bebechów – oświadczył Jim.

– Moja babka potrafiła odnajdywać ludzi, którzy sprawiali innym kłopoty – powiedziała Catherine. – Używała do tego magicznych kości, które ich zdradzały.

– Tu magiczne kości nie będą nam chyba potrzebne – wtrącił Martin. – To mógł być tylko ten wielki jasnozielony facet w podartym ubraniu.

– Nie pojmuję, jakim cudem nikt niczego nie zauważył – mruknął Jim. – Sprawca musiał mieć ze sobą siekierę czy jakieś inne narzędzie. W dodatku wywracane szafki musiały narobić niesamowitego hałasu.

– Ja niczego nie słyszałam – stwierdziła Catherine. – A przecież mam doskonały słuch Słyszę, jak trawa rośnie.

– Tak jak Indianie na filmach? – spytał Russell. -Przykładają ucho do ziemi i mówią „wiele koni tu jechać”. Potrafisz coś takiego?.

– Russell, nie wygłupiaj się – zgasił go Jim.

– Mnie to nie przeszkadza – powiedziała Catherine. – Ale uważaj, żeby moi bracia tego nie usłyszeli.

– Skończysz w charakterze jeża ze szczeciną ze strzał – dodał Martin.

Szczecina, przypomniał sobie Jim. Tego słowa użył dziadek „Jest mroczne, bardzo stare i takie jakieś szczeciniaste, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli”. Prawdę mówiąc, nie rozumiał, ale nie zdołał wyciągnąć ze staruszka niczego więcej. Dziadek powiedział jeszcze tylko „sam zobaczysz”.

A jednak jakiś nieuchwytny szczegół związany z wypadkami dzisiejszego dnia – może była to owa dziwna wrogość, jaką wyczuł w szatni – ponownie przywiódł mu na myśl dziadkowe ostrzeżenie. Może to mroczne, stare szczeciniaste zagrożenie pojawiło się właśnie teraz?

Mecz zaczął się kwadrans po trzeciej. Jim siedział na północnej trybunie wraz z George’em Babounsem, brodatym fizykiem, i nauczycielką geografii Susan Randall. George pochłaniał grecki kebab tak łapczywie, jakby nie jadł od trzech tygodni. Susan wyglądała jak dziewczyna z obrazu Normana Rockwella: upięte w kok ciemne włosy i różowe policzki, czerwony sweter i dżinsy z podwiniętymi nogawkami. Przez ostatnie dwa miesiące Jim i Susan widywali się od czasu do czasu, choć tak naprawdę wcale do siebie nie pasowali. Susan uprawiała aerobik i interesowała się aromaterapią oraz starymi mapami, a Jim chińszczyzną i filmami z Bruce’em Willisem. Ale Susan podobały się jego zawsze potargane ciemne włosy i oczy o odcieniu zielonego szkła butelkowego, uwielbiała też sposób, w jaki przykładał dwa palce do czoła i zaciskał powieki, kiedy usiłował się skupić. I zawsze potrafił ją rozbawić Wiedziała również, że jest bezgranicznie oddany swoim uczniom. Któregoś dnia siedziała w ostatniej ławce w drugiej klasie specjalnej i przysłuchiwała się wysokiemu czarnemu chłopakowi recytującemu Speaking of poetry autorstwa Johna Peale’a Bishopa:

Tradycyjna we wszystkich swych symbolach, starożytnych niczym senne metafory, dziwna, nigdy przedtem nie słyszana muzyka trwająca nieprzerwanie, dopóki nie zgasną pochodnie u drzwi sypialni

Chłopak był pod wrażeniem tego, co mówił. Susan wiedziała, że kiedy zaczynał naukę w drugiej klasie specjalnej, był jednym z najbardziej agresywnych i niezdyscyplinowanych uczniów, a jego słownictwo ograniczało się do ulicznego slangu i przekleństw.

– Nigdy przedtem nie słyszana muzyka – powtórzył, kiedy już skończył. – Zastanówcie się, co to znaczy „Nigdy przedtem nie słyszana muzyka”. Kurwa, nie macie pojęcia, jak ja kocham takie wiersze.

Susan położyła dłoń na kolanie Jima. Spojrzał na nią i uśmiechnął się blado.

– Wyglądasz na zmartwionego – stwierdziła.

– West Grove znowu obrywa – Jim wzruszył ramionami.

– To nie tym się gryziesz, Jim. Zwykle przegrywamy znacznie wyżej.

– Sam nie wiem… to chyba ta afera z szatnią. Mam złe przeczucia.

– Daj spokój, odpręż się. Policja na pewno znajdzie sprawców.

– Nie byłbym tego taki pewien. – Nie mógł jej powiedzieć, że odwiedził go dzisiaj dziadek, bo po prostu by mu nie uwierzyła. Zresztą on sam z trudem w to wierzył – choć powoli zaczynał oswajać się z myślą, że potrafi dostrzegać to, co ukryte przed większością ludzi. Kiedy miał dziesięć lat, był o krok od śmierci z powodu ciężkiego zapalenia płuc, i to traumatyczne przejście umożliwiło mu postrzeganie duchów przybywających do świata żywych, by nieść pociechę, ochraniać czy też szukać zemsty.

– Wiesz, o co tu chodzi? – zapytała Susan. – Wydaje mi się, że coś wiesz.

Jim pokręcił głową.

– Już ci mówiłem, mam złe przeczucia, tylko tyle.

Na boisku Russell przez większą część meczu bezskutecznie ścigał gwiazdorów drużyny Chabot. Gdy zbliżali się do finału i kapitan Chabot, Wayne Dooly, ruszył do linii końcowej, by zaliczyć jeszcze jedno przyłożenie, Russell stanął mu na drodze. Dooly biegł zbyt szybko, by go ominąć. Potknął się, stracił równowagę i z głośnym hukiem zgniatanych ochraniaczy zderzył się z Russellem. Przez moment stał chwiejnie w miejscu, a potem – równo z końcowym gwizdkiem – runął ciężko na wznak na trawę. Kibice West Grove podnieśli triumfalny wrzask i zbiegli z trybun. Dźwignęli Russella do góry, choć trzeba było do tego sześciu chłopa, i obnieśli go wokół boiska. Jim podniósł się, klaszcząc głośno. Odkąd zaczął pracować w West Grove, nigdy jeszcze nie widział Russella równie szczęśliwego.

Martin zszedł z boiska, więc Jim i Susan podeszli do niego, by mu złożyć wyrazy ubolewania.

– Mogło być gorzej – pocieszył go Jim. – Zagraliście całkiem dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności.