Выбрать главу

I wtedy nagle przyszło mu do głowy, że może Coyote naprawdę ma się czego obawiać – czegoś, o czym on sam jeszcze nie wie. Może jednak jestem w stanie go zabić, pomyślał. To musi mieć jakiś związek z moją zdolnością widzenia duchów. Nie tylko duchów białego człowieka, ale i indiańskich duchów.

– Jest tam pan? – zapytał zniecierpliwiony Henry Czarny Orzeł.

– Tak, tak, przez cały czas. Proszę posłuchać, powinien pan odwiedzić Paula i Szarą Chmurę i zapytać, który indiański duch jest największym wrogiem Coyote. Proszę ich zapytać, którego ducha najłatwiej będzie namówić do zabicia go.

– Jest ich wielu. Nie znam wszystkich.

– Cóż, proszę zapytać synów. Potem niech pan przyjedzie do szkoły tak szybko, jak się da.

– Ale.

– Żadnych „ale”, panie Czarny Orzeł. Jest mi to pan winien. Co ważniejsze, jest pan to winien własnej córce. To może być dla niej jedyna droga ratunku.

Drużyna Asuzy wraz z kibicami przyjechała tuż po dwunastej. Doktor Ehrlichman zorganizował piknik pod drzewami w północnej części szkolnego parku. Jim obszedł teren szkoły z płaszczem przerzuconym przez ramię, rozglądając się uważnie wokół w poszukiwaniu Catherine lub Coyote. Jeżeli wciąż jeszcze tu byli, starali się nie rzucać w oczy, ale Jim był przekonany, że wyczuwa ich obecność. Za drzewami dostrzegał cienie tańczące w miejscach, gdzie nie powinno być żadnego cienia. Ciarki przebiegały mu po grzbiecie, na myśl przyszedł mu cytat z „Makbeta”: „Coś mnie nagle w palcu rwie, znak, że ktoś zły zbliża się”.

Przeszedł między drewnianymi rozkładanymi stołami, przy których drużyna West Grove konsumowała lunch. Mitch Magro, nowy kapitan, usiłował wzbudzić w Partaczach bojowego ducha.

– Jesteśmy to winni Martinowi, jasne? Nie umarł po to, żebyśmy teraz dostali cięgi od Asuzy. Wiele nas nauczył, nie? Był dla nas natchnieniem. Więc kiedy wyjdziemy dziś na to boisko, spierzemy tym facetom tyłki. Gdy zdobędziemy piłkę, atakujemy. Jeżeli ktoś oberwie, niech sobie pomyśli, jak ciężko oberwał Martin. Kiedy najdzie was ochota, by skapitulować, odegnajcie te myśli. Powiem wam jedno: wolę umrzeć, niż przegrać, i chciałbym, żebyście wszyscy czuli podobnie.

Russell Gloach siedział w pewnym oddaleniu od reszty zespołu, krojąc wyjętego z bułki hamburgera na małe kawałki.

– Jakie wieści z frontu, Russell? – zapytał go Jim.

– Och, doskonałe. Uwielbiam te dietetyczne burgery. Ale mogę pożerać je setkami.

– Daj spokój, Russell. Świetnie ci idzie.

– Jestem słaby, panie Rook, przysięgam. Jestem tak cholernie słaby, że ledwie stoję, nie mówiąc już o graniu.

– Posłuchaj, Russell – powiedział Jim. – Dzieje się tu dzisiaj coś dziwnego. Catherine wróciła.

– Co w tym dziwnego?

– Cóż, nie jest zupełnie sobą. Przechodzi coś jakby załamanie nerwowe. Jeśli ją zobaczysz, złap ją i natychmiast poślij kogoś po mnie.

– Mam ją łapać? A jeśli ona tego nie chce? Zwłaszcza w moim wykonaniu? Dlaczego nie poprosi pan o to Brada Kaisera?

– Nieważne, po prostu złap ją. I nie puszczaj.

– To rzeczywiście dziwne – powiedział Russell. – Powie mi pan, co się tu dzieje, czy nie?

– Sam nie bardzo wiem – odparł Jim. – Ale obawiam się, że to coś naprawdę niedobrego.

– Chyba nie coś w stylu tej afery z voodoo, co? To mnie naprawdę przeraziło. Potem tygodniami śniły mi się koszmary.

– Nie wiem. Ale jeżeli będę mógł liczyć na to, że złapiesz Catherine, skoro ją tylko zobaczysz, i że zawiadomisz mnie, jeżeli wydarzy się coś naprawdę dziwacznego…

– Nie ma sprawy, panie Rook. Zrobię to.

Nagle Jim dostrzegł cień kobiecej sylwetki wśród drzew. Ale powietrze było mgliste od dymu z barbecue, po terenie krążyli uczniowie i ich rodzice, zasłaniając mu widok. Spojrzał ponownie w tamtą stronę. Kobieca sylwetka zniknęła, lecz mimo to przeprosił Russella i ruszył ku drzewom. Zatrzymał się i rozejrzał naokoło. Wiatr przyniósł mu zapach piżma, wraz z delikatnym iskrzeniem energii psychicznej. Wydawało mu się też, że słyszy rytm wybijany na bębnie: uderzenie, przerwa, uderzenie.

Wrócił do stołu. Russell zjadł już swojego hamburgera i zapisywał teraz w dietetycznej tabeli ilość skonsumowanych kalorii.

– Każą nam być całkowicie uczciwymi… jakby to była spowiedź czy co – oświadczył z urazą.

– A co się dzieje, jeśli w tajemnicy zjesz całą paczkę herbatników? Co wtedy?

Russell zaczerwienił się i wymamrotał:

– Robi się pięć rund wokół boiska w nadziei, że wszystko się spali, i tyle. Autorzy współczesnych diet są bardzo wyrozumiali.

– W porządku… ale pamiętaj o jednym. Dziś po południu nie chcę widzieć u ciebie ani śladu wyrozumiałości. Masz wyjść na boisko i załatwić tych gości. Jesteś taranem, Russell. Chcę, żebyś taranował. Chcę, żeby za dwadzieścia lat ludzie mówili: „Pamiętasz tamtą sobotę? Tamtej soboty Russell Gloach w pojedynkę zrównał z murawą całą drużynę Asuzy. Był wspaniały. Był jak jednoosobowe stado słoni”.

– Zrobię to – uśmiechnął się Russell. Ale Jim jeszcze nie skończył.

– Może też zdarzyć się coś innego… Coś absolutnie nieoczekiwanego. I jeżeli tak będzie, chciałbym, żebyś był na to przygotowany.

– Pan to mówi serio, panie Rook? – Russell spoważniał nagle.

– Tak, Russell. Dzisiejszy dzień nie będzie zwyczajnym dniem, gwarantuję ci to. Popatrz na te chmury, nadciągające ze wschodu. Wiatr się zmienił. Cokolwiek wydarzy się dziś po południu, pamiętaj o swojej klasie, o swoich przyjaciołach, i rób to, co uważasz za właściwe.

– Nie jestem pewien, czy rozumiem, panie Rook.

– Kiedy nadejdzie ta chwila, na pewno zrozumiesz.

– W porządku, panie Rook. – Russell utkwił smutne spojrzenie w pustym talerzu. – Czy pan wie, co jadałem na śniadanie jeszcze sześć tygodni temu? Dwie kanapki z masłem orzechowym i marmoladą, a do tego usmażone na krucho plastry boczku i frytki.

– To właśnie zabiło Elvisa – zauważył Jim.

– Pewnie, wiem o tym. Tak daleko bym się nie posunął. Zawsze przegryzałem to pomidorem i listkiem sałaty.

Przed trzecią, kiedy miał zacząć się mecz, niebo było już zupełnie zaciągnięte chmurami. W oddali, nad górami Santa Monica, za chmurami zapalały się błyskawice, niczym flesz w ukrytej za zasłonami kabinie fotograficznej. Orkiestra West Grove grała „Pasadenę” tak, jakby zależało jej na jak najszybszym zakończeniu występu. Dopingujące zespół dziewczyny podskakiwały i maszerowały w rytm muzyki. Powietrze naładowane było elektrycznością.

Jim usiadł na trybunie po południowej stronie boiska, co chwila zerkając na zegarek. Henry Czarny Orzeł wciąż się nie zjawiał, lecz Jimowi jakoś udawało się przekonać samego siebie, że nie ma jeszcze powodów do niepokoju. Nigdzie nie dostrzegł Coyote ani Catherine i wyglądało na to, że być może uznali zdemolowanie klasy Jima za wystarczające ostrzeżenie i nie zamierzali dokonywać dalszych zniszczeń, ale nie był tego pewien.

Dokładnie w chwili, gdy drużyna West Grove rozpoczęła mecz, zjawił się George Babouris z Valerie Neagle u boku. George miał na sobie szkarłatną wiatrówkę o dwa numery za małą, a Valerie Neagle włożyła suknię z imitacji lamparciej skóry o dekolcie o dwa cale za dużym jak na jej wiek. Podczas gdy widzowie klaskali na stojąco, Jim przecisnął się do nich i powiedział do Valerie:

– Hej, wyglądasz oszałamiająco.