Выбрать главу

Zaczęła spazmatycznie szlochać. Semirol przyglądał się jej i jego oczy były już ponure.

– Z kimś mnie pani myli, Ireno.

Wzięła się w garść. Zagryzła wargę, próbując powstrzymać nawrót histerii.

Słońce, czerwone jak rozgrzana moneta, opuszczało się coraz niżej. Porywy wiatru rozkołysały samochodową antenę i miało się wrażenie, że terenówka z niezadowoleniem porusza swym jedynym wąsem.

Semirol milczał – ciężko i posępnie.

– To piękny model – wymamrotała Irena, jakby się usprawiedliwiając. – Przecież to potwierdziłeś, prawda?

Semirol milczał.

– Andrzeju...

Jego wąskie wargi lekko drgnęły.

– Mam na imię Jan.

Zapadła cisza. Tak długa, że słońce zdążyło do połowy ukryć się za postrzępionym horyzontem.

Na zewnątrz samochodu hulał wiatr. Przez szczeliny wdzierał się do środka.

– Przecież ty udajesz – wyszeptała Irena, świadoma już swej omyłki, nie chcąc jednak rozstawać się z dopiero co roznieconą iskierką nadziei.

– Nie... nie udaję. Nie wiem, co się pani przywidziało, ale jestem tylko Janem Semirolem.

Przez jakiś czas przyglądała się jego zadbanej, obcej twarzy. Potem z całej siły naparła na drzwi; miała tylko jedno wyjście – skok w przepaść; i Irena szarpnęła się, chcąc natychmiast znaleźć się na dnie kamienistego urwiska.

Drzwi nie ustąpiły. Irena na próżno pastwiła się nad chromowaną rączką.

– Ależ, pani Chmiel... przecież tak świetnie się pani trzymała... Proszę tylko o chwilę cierpliwości. Zaraz będziemy na miejscu.

Samochód ruszył.

Obmiękła, pozwalając pasowi bezpieczeństwa usadzić się z powrotem w fotelu.

– Zaraz przyjedziemy, uspokoimy się, porozmawiamy... lubi pani czosnek? W lodówce zostało mi chyba trochę czosnkowego sosu.

Zamilkł, nie odrywając oczu od drogi. Była specyficzna. Jakby przeznaczona do samobójczych rajdów, do prób wytrzymałości nerwów.

– Nie zamordowałam ich – rzekła Irena ochryple. – Przecież ich nie zamordowałam! Nikogo w życiu nie zabiłam. Własnymi rękami udusiłabym tę zabójczynię.

– Nie mogę rozmawiać, kiedy prowadzę.

– Wierzy pan, że jestem zabójczynią?

– Nie mogę rozmawiać podczas jazdy.

– Przecież jest pan prawnikiem! Adwokatem; powinien pan...

Samochód potoczył się w dół; droga opadała coraz stromiej.

Za zakrętem ukazał się las. Drzewa wypełniały niewielki płaskowyż; zakątek otoczony ze wszystkich stron górami.

Przytulne gniazdko.

Droga zrobiła się szersza i bardziej równa. Pokazała się przesieka.

– Mam tu małą farmę – oznajmił Semirol, podjeżdżając do szerokiej, żelaznej bramy. – Spodoba się pani.

Zachodzące słońce oświetlało grzbiety gór. Irena podniosła wzrok i nagle rozpoznała malowniczy pejzaż, który kiedyś zdobił ścianę ich małżeńskiej sypialni.

Rozdział 4

– Pierwsze, o co panią poproszę, to męstwo i spokój. Wszyscy jesteśmy śmiertelni, a przeznaczenie od czasu do czasu płata nam nieprzyjemne figle. Nikt nie wie, co przyniesie mu jutro, proszę się więc odprężyć i cieszyć dniem dzisiejszym.

Irena głęboko westchnęła.

Pachniało tu domem. Po więzieniu, po sądzie, po celi śmierci – czysty kurort.

Semirol z wprawą – niemal rutyną – rozpalił w kominku. Choć w pokoju i tak było ciepło. Irena siedziała na skraju kanapy, zwieszając ręce między nogami i obojętnie przyglądając się dziwacznym obrazom na wyłożonych drewnem ścianach.

– Zobaczy pani, że jest tu znacznie lepiej niż w więzieniu. Będzie pani mogła się umyć i odpocząć.

– Chciałabym się przebrać – wyszeptała.

Więzienne drelichy wydawały jej się przyschniętym do ciała strupem. I jeszcze ten uporczywy zapach czosnku.

Czosnek jej nie ochroni. Srebrna kula? Osinowy kołek?

Ciekawe też, kiedy będzie najbliższa pełnia?!

Miała dostęp do gazet, kalendarzy... i nie wyjaśniła tak prostej, tak ważnej kwestii.

– Zagrzała się woda w bojlerze, pani Ireno. Może się pani wykąpać albo wziąć prysznic. Te łachmany, które ma pani na sobie, proszę wyrzucić do śmieci. Na wieszaku znajdzie pani szlafrok. Toaletowe przybory są oczywiście do pani dyspozycji. Mam do pani pełne zaufanie... nie zamierza się pani przecież utopić?

Ostanie pytanie zabrzmiało jak żart. W odpowiedzi Irena uśmiechnęła się wymuszenie; nie chciało jej się ruszać. Nie miała ochoty wstawać z kanapy.

Łazienka nie ustępowała rozmiarami celi śmierci. I ku radości Ireny drzwi zamykały się na zasuwkę.

Zdjęła ubranie – jednym szarpnięciem rozrywając kołnierz. Dziwne, że miała jeszcze tyle siły. Chyba że drelichy dla skazanych na karę śmierci wykonuje się ze sparciałego materiału.

Jej myśli przypominały żyjące na morskim dnie ryby – były ciężkie i płaskie.

Zmyła z siebie więzienie i sąd. Wszystkie oskarżenia starła pumeksem. Tarła ciało szorstką gąbką, mając nadzieje, że zrzuci skórę i odrodzi się jak wąż.

Skóra jednak nie chciała schodzić i Irena straciła zainteresowanie myciem. Chwilę jeszcze stała pod prysznicem, zmieniając temperaturę wody; wyszła, pozostawiając na ciepłej, gumowej macie mokre ślady.

Jej ciału było dobrze. Ciało było głodne i śpiące. Ciało nie chciało myśleć o...

Irena odruchowo przyłożyła dłoń do tętnicy szyjnej. Przeniosła spojrzenie na zamykającą drzwi zasuwę.

Nie wytrzyma silnego uderzenia.

Choć pomysł był niezły. Zasuwka powinna wytrzymać przez pięć minut. Przez ten czas zdążyłaby...

„Mam do pani pełne zaufanie... nie zamierza się pani przecież utopić?"

Jeszcze zobaczymy, przemknęło jej przez myśl.

Wytarła się ręcznikiem. Szczelnie otuliła się w szlafrok – nieprzyjemnie zaskoczył ją fakt, że szlafrok był dla niej przygotowany, jednak samotna, mroczna myśl utonęła w pełnym ulgi westchnieniu zrelaksowanego ciała. Normalne ubranie. W końcu.

Po chwili wahania otwarła zasuwkę, burząc krótkotrwałą iluzję kryjówki, własnej twierdzy.

Było słychać, jak gdzieś daleko, na dole, potrzaskuje w kominku ogień. I niewidoczny Semirol pogwizduje przez zęby coś z klasycznego repertuaru.

Rozejrzała się.

Dom był duży. Solidne okiennice. Trzeba się zatroszczyć o ciepłą odzież i solidne buty – w końcu to góry, listopad.

Ma pewne doświadczenie. Choćby dawne, choćby tylko turystyczne – jednak z zapałkami i minimalną ilością prowiantu przetrwa w górach co najmniej tydzień. Nawet w listopadzie.

Uśmiechnęła się ledwie zauważalnie.

Drzwi niewątpliwie zamykane są na cztery spusty, ale to przecież nie więzienie! Jeśli tylko będzie miała czas, choćby kilka dni... Kuchnia, spiżarka, weranda...

Uśmiechnęła się szerzej.

„Niech się pani cieszy dniem dzisiejszym".

To niemal wolność. A w każdym razie iluzja wolności. Wystarczy zmienić więzienne drelichy na miękki szlafrok i człowiek staje się niepohamowanie szczęśliwy.

Stopy jęczały z zadowolenia, tonąc w dużych, puszystych kapciach. Sądziła, że porusza się bezgłośnie, jednak Semirol odwrócił się, gdy tylko stanęła w drzwiach.

– Aha.... Teraz to rozumiem. Zaraz zjemy kolację... i napije się pani czerwonego wina... dla zdrowia.

* * *