Выбрать главу

– Dotrzymam słowa – potwierdził Semirol spokojnie. – Słowa, które dałem Irenie... a ona dotrzyma swego. Prawda?

Irena próbowała sobie przypomnieć, czy obiecywała coś adwokatowi wampirowi – i nie była w stanie.

* * *

– Pewna energiczna wdowa postanowiła uszczknąć sądownie spory kąsek od firmy, w której pracował jej nieżyjący mąż... Bardzo rzadko biorę się za coś bez zaliczki, ale po pierwsze, sprawa była bardzo perspektywiczna... A po drugie, szkoda kobiety. Dzieci, długi i cała reszta... Dlaczego pani niczego nie je, Ireno?

Irena posłusznie włożyła do ust plasterek szynki.

– Z takim wyrazem twarzy ludzie zwykle jedzą tekturę – oznajmił Nick. – Mam straszne podejrzenie, że u naszej Ireny zanikły receptory smakowe... Proszę pokazać panu doktorowi język!

– Nie jestem waszą Ireną – odparła, z trudem przełykając na wpół przeżute mięso. – Proszę mnie zostawić w spokoju.

– Ktoś inny by się obraził – wymamrotał Nick z markotnym wyrazem twarzy. – A ja nawet przeproszę... Proszę mi wybaczyć. Pozwoliłem sobie na zbytnią poufałość.

Irena wpatrywała się w talerz.

Wciąż oczekiwała, że kiedy Semirol się nasyci, obrzuci ją taksującym spojrzeniem i powie, wycierając usta w serwetkę: „No cóż... Niech pani wstanie, Ireno. Idziemy".

Andrzej... Andrzej. Przeżyłby egzekucję Ireny. A zdradę? Czy raczej gwałt? Bo przecież inaczej niż gwałtem nie można tego nazwać. Jeśli Andrzej istnieje wewnątrz tego modelu – choćby w postaci bezcielesnego cienia... Czy może do tego dopuścić?!

Dziwaczne myśli obłąkanej kobiety. Opuściła powieki, jakby chciała ukryć się przed obserwującymi ją mężczyznami. Nie powinni się nawet domyślać, jak daleko zaszło jej szaleństwo.

Semirol otarł usta serwetką. Zaczesał palcami włosy – teraz nie wydawały się już tak twarde i lśniące i nie sterczały, lecz opadały na głowę. Zmarszczył się, jakby bolało go w skroniach; spotkał się wzrokiem z Nickiem i Irena dostrzegła, jak pod tym spojrzeniem gadatliwy pan doktor szybko i nerwowo zamrugał. I opuścił głowę.

– Ireno – Semirol odwrócił się w jej stronę. – W pokoju są... prezenty dla pani. Będę rad, jeśli się pani spodobają... Do jutra. A ty, Nicku...

Lekarz uśmiechnął się ze znużeniem. Wstał od stołu, poprawiając swój romantyczny, jedwabny szalik.

– Nicku – powtórzył Semirol w zadumie. – Lepiej zostań... Zabawiaj Irenę.

Nick znowu zamrugał. Dość nerwowo.

– A ma to jakikolwiek sens? To chyba przesada...

– Przekonamy się – Semirol stał już w drzwiach. – Spokojnej nocy, Ireno.

I zniknął. Bezszelestnie zanurkował w półmroku.

– Jest zdrowy? – zapytała Irena po chwili milczenia.

– Zdrowszy od nas wszystkich – odparł Nick posępnie. – I jeszcze długo nie będzie potrzebował pomocy medycznej.

– Sit! – doniosło się ze schodów. – Chodź tutaj, jesteś mi potrzebny.

Nick z jakiegoś powodu się nastroszył, niczym chory wróbel.

Irena patrzyła na modernistyczny obraz w ramie. Na kobietę z sinobladą twarzą. Na księżyc za jej plecami.

– Bohomazy – rzekł Nick ze znużeniem. – Wie pani co, Ireno; niech pani idzie do pokoju. Cieszyć się z prezentów.

* * *

Na stercie firmowych opakowań leżał, pochylając kwiatowe główki, mały, niedbały bukiecik. Leżał trochę podwiędły, a trochę wygnieciony i całym swym wyglądem mówił: jak ci się nie podobam, to nie bierz. Nie narzucam się. Możesz wyrzucić mnie do śmieci, będzie mi przykro, ale to przeżyję.

Irena drgnęła.

Przy jej domu, w kącie przed ogrodzeniem, dokładnie tam, skąd najczęściej trzeba było przeganiać kury sąsiadów... same rosły liliowe chwasty. Rok po roku. Nikt ich nie pielęgnował; w tym okrutnym świecie mogły liczyć tylko na siebie – więc w siebie wierzyły i każdej wiosny zakładały małe, pstre państwo, które funkcjonowało pokolenie za pokoleniem, aż do pierwszego śniegu.

Z niedowierzaniem wyciągnęła rękę i podniosła przywiędły bukiecik.

To one, albo niemal identyczne. Najwyraźniej podobnego zielska wszędzie jest pełno... W mieście jeszcze jesień, nie ma śniegu, i w każdym ogródku jest pełno liliowych chwastów.

Wyobraziła sobie adwokata, jak kompletuje bukiet z obficie nawiezionego przez psy klombu. Jak się krzywi, podciąga spodnie i rozgląda z lękiem, czy nie widzi go policjant.

Potem zamknęła oczy i zobaczyła inny wyraźny obrazek – pod opieczętowaną bramę jej domu podjeżdża samochód. Wymuskany Semirol rozgląda się, woła wszędobylskiego, małego Walka... Chłopiec zrzuca ciepłą kurtkę i z wprawą przeskakuje przez płot. By po pięciu minutach wrócić, niosąc w brudnym kawałku plastyku kilka liliowych kwiatków wymieszanych ze zrudziałą trawą, ziemią i opadłymi liśćmi.

Podniosła bukiet do nosa.

Teraz na jej podwórku pachnie właśnie tak. Ziemią i jesienią.

Natomiast tam, w realnym świecie, pachnie wiosną. I nie minął jeszcze tydzień od czasu, gdy Irena jadła pieczone mięso w towarzystwie Petera i jego wygadanej współpracowniczki.

– Mam rozdwojenie jaźni – rzekła na głos. I natychmiast zakryła usta dłonią.

* * *

Obudziła się o świcie. Zapaliła lampkę – dziennego światła było jeszcze mało – obrzuciła obojętnym wzrokiem stertę prezentów, walających się na krześle i wokół niego, i wyciągnęła spod poduszki swą pierwszą książkę.

Dziś śniło jej się, że siedzi przed komputerem. I niespiesznie zapisuje, stukając w klawisze, swą dziwaczną historię.

I nie zerwała się, jak zwykle, oblana zimnym potem. Obudziła się spokojna, lekko zobojętniała i częściowo pogodzona z własnym losem. Liliowe kwiaty w szklance pachniały jesienią – wczoraj nie zdecydowała się, by zamorzyć je na śmierć i mimo wszystko wstawiła do wody.

Otwarła książkę i zaczęła ją powoli i metodycznie czytać.

...Początkowo wydawało jej się, że po prostu nie pamięta własnego tekstu. Działo się to wszystko zbyt dawno temu... Świadkiem jej pierwszych publikacji był jeszcze Andrzej, a w dniu ukazania się jej debiutanckiej książki na jakiś czas zapomnieli o niesnaskach i poszli razem do jakiejś restauracji. I Andrzej...

Nie. To nie to.

Irena czytała; był to bez wątpienia jej tekst. Przychodził jej do głowy w najbardziej nieodpowiednich momentach – na przykład za kierownicą albo podczas wykładu; i pamiętała, że nigdy nie udało jej się odtworzyć go bez strat. Ciągle coś jej w tym przeszkadzało.

Irena czytała i włosy stawały jej dęba.

Jej pierwsze opowiadania... jej prawdziwe pierwsze opowiadania nie dorastały temu tekstowi do pięt; był żywy, dynamiczny, wielopoziomowy i znacznie bardziej prawdziwy niż wszystkie jej próby, zarówno szkolne, jak i te późniejsze.

Oto króciutkie opowiadanko o spotkaniu parki zakochanych. Irena pamiętała, jak ciężko jej ono szło, z jakim trudem tworzyła dialog, który również na papierze pozostał sztuczny – nieskończona paplanina dwóch papierowych postaci, które z woli autorki siedziały na parkowej ławce.

Irena pamiętała tę paplaninę. I teraz, z drżeniem, raz za razem czytała wciąż to samo opowiadanie, w którym dialogów nie było prawie wcale. Była tylko ta ławka. Stary pień z przybitym do niego oparciem. Leżące drzewo pokryte wzorem zeszłorocznych liści, przypominających odciski palców, z zawiłymi dróżkami korników, z jakimś jasnym, wciśniętym w szczelinę przedmiotem; zamiast oczekiwanych słów o miłości pojawiło się odczucie, wyraziste, jak ten gadżet. Młode, stworzone przez Irenę postacie milczały – i ona, niemal z przerażeniem, poznała w nich swych znajomych z roku, zakochaną parkę, która kiedyś natchnęła ją do napisania tego opowiadania, by potem zagubić się w banalnych zdaniach.