Выбрать главу

Na podwórzu siedział Sit, opierając się plecami o drzewo. Ręce miał schowane głęboko w kieszeniach, a głowę opuszczoną na pierś; pojawienie się Ireny i Nicka nie zrobiło na osiłku najmniejszego wrażenia – nie podniósł nawet oczu.

– Proszę chwilę poczekać, Ireno.

Z odległości dziesięciu kroków obserwowała, jak sposępniały Nick pochyla się nad nieruchomym ochroniarzem. Wyszarpuje z kieszeni jego bezwolną rękę i bada puls.

Sit coś powiedział, jednak tak cicho, że Irena nie zrozumiała.

– Lepiej leż – rzekł Nick ściszonym głosem. – Leż i nie wstawaj... No dobra, poczekaj...

Sit znów coś powiedział i Irena odniosła wrażenie, że jest po prostu pijany, jednak po chwili ochroniarz z wysiłkiem podniósł głowę i wstrząsnął nią kolor jego twarzy. Że była „biała jak kreda" to mało powiedziane. Mówi się jeszcze „jak papier", „jak śnieg".

– Ireno – Nick wrócił do niej biegiem. – Proszę sobie pospacerować za bramą, zaraz ją otworzę... Dogonię panią za dziesięć minut.

– Co z nim? – zapytała ze strachem.

– Zakręciło mu się w głowie – Nick uśmiechnął się uspokajająco. – Proszę się nie przejmować, medycyna nie zasypia gruszek w popiele; pomogę cierpiącemu towarzyszowi i do pani dołączę.

Po minucie została sama.

Nad dachami unosił się biały dymek. Słońce wisiało nad górami i najwyraźniej nie miało się już tego dnia podnieść wyżej.

Irena patrzyła na drogę. Jeśli będzie iść pieszo, po jakiejś dobie powinna dotrzeć... A może nie? Ile czasu potrzebuje piechur, by dojść do najbliższej wioski?

Obejrzała się na farmę. Na ucieczkę drogą może zdecydować się tylko wariat. Znacznie praktyczniejsze byłoby zagłębienie się w las i próba przejścia przez góry. Na przykład tam, na wschodzie, wydaje się, że dostrzega jakąś przełęcz... choć najpierw dobrze byłoby zdobyć mapę. I ustalić, co znajduje się za górskim grzbietem.

Góry milczały. Piękne jak na pocztówce, zaśnieżone, wymyślone przez Andrzeja góry. W prawdziwym świecie na tym miejscu znajdowały się jedynie wzgórza, małe słone jeziora i cichy kurort dla starszych osób.

Głupiec z pana, panie Nikołan.

Pani zadanie jest dziecinnie proste – wejdzie pani w świat... najprawdopodobniej dokładnie odpowiada on naszemu, mogą występować jedynie pewne przesunięcia czasowe...

Ależ z pana idiota, panie Nikołan. Po prostu kretyn.

Zrobimy wszystko, by pani podróż była jak najmniej niebezpieczna. Niemal tak jak zjazd na nartach...

Irena z sarkazmem zerknęła na niewysokie słońce. Wyglądało na to, że po raz pierwszy w tym przerażającym czasie wróciła jej zdolność do spokojnego i trzeźwego kojarzenia.

...To coś, stworzone przez pana Andrzeja, z każdą chwilą staje się... jak by to ująć... bardziej samodzielne. A gdy będzie w pełni autonomiczne... Widzi pani... To jak rak na prawdopodobnej strukturze rzeczywistości...

Mam rozdwojenie jaźni – powiedziała na głos. – Zdaję sobie sprawę z faktu, że znajduję się wewnątrz fałszywej, sztucznie skonstruowanej rzeczywistości, która zużywa zbyt dużo energii i zaczyna przekraczać budżet Petera, zagrażając przy tym „strukturze prawdopodobieństwa". W tym samym czasie zostałam w pełni realnie skazana na śmierć i niemal stracona, a teraz jakiś spragniony potomka wampir zamierza zapłodnić mnie nie z teoretycznym „prawdopodobieństwem", lecz zupełnie na serio... Andrzej, czy słyszałeś kiedyś większy nonsens? Góry milczały.

– Andrzeju – Irena uśmiechnęła się sardonicznie. – Andrzeju... Usłysz mnie. Skończ swoje zabawy, draniu, bo Peter zatrzaśnie twoją zabawkę łącznie ze mną i z tobą... I razem z nimi, z tymi wszystkimi, którzy wierzą, że są prawdziwi. Usłysz mnie, przeklęty modelatorze, gdyż w przeciwnym razie wszystko to źle się skończy!

W polu jej widzenia pojawił się nieruchomy cień. Irena drgnęła i odwróciła gwałtownie, niemal skręcając sobie kark. Przerażała ją sama myśl, że Nick, lub nawet Semirol, mógł być świadkiem jej zwariowanego monologu.

W pobliżu stał Trosz ze skromnie opuszczonym wzrokiem. Jego lekka kurtka niemal trzeszczała, rozpierana szerokimi ramionami.

– O co chodzi? – zapytała ostro. Może zbyt ostro.

Trosz westchnął.

– Pan Nick polecił mi, bym... dotrzymał pani towarzystwa. Przez jaki czas. Nie chciałem przeszkadzać.

– Nie lubię, gdy ktoś się do mnie podkrada.

– Proszę mi wybaczyć... Nie podkradałem się. Chciałem podejść, ale... zobaczyłem, że się pani modli i po prostu stałem. Czekałem.

Irena nie odpowiedziała; Trosz błędnie zinterpretował jej spojrzenie i dodał, uciekając wzrokiem:

– Nikomu nie powiem, że się pani modliła. To przecież pani prywatna sprawa... Pan Jan na przykład podśmiewa się, kiedy się modlę. Ale to przecież moja sprawa, prawda?

– Tak – odparła odruchowo. – Oczywiście.

Trosz znowu westchnął.

– Jeszcze raz przepraszam.

– Czy Nick jest zajęty? – spytała powoli. – Jakieś kłopoty? Ktoś jest chory?

Chłopak przytaknął, nie podnosząc głowy. Przez jakiś czas Irena milczała, patrząc, jak przestępuje z nogi na nogę.

– Od dawna pan tu mieszka, Trosz?

– Co? – jej rozmówca szybko zamrugał. – A... Dwa lata. Dwa.

– Przejdziemy się? Porozmawiamy?

– Tak...W sumie to z przyjemnością... Pan Nick mnie właśnie o to poprosił.

– Boi się, że ucieknę? – Irena zmrużyła oczy.

– Boi się, że będzie się pani nudzić – odparł Trosz z powagą.

– Jak daleko możemy się oddalać?

Trosz wzruszył ramionami.

– To zależy... Ma pani ochotę pospacerować po lesie?

Irena obrzuciła wzrokiem odległą ścianę sosen. Kiwnęła głową.

Szli w milczeniu. Trosz sapał z napięciem i dopiero w połowie drogi Irena ze zdziwieniem zorientowała się, że wstydzi się podać jej ramię. Boi się ją urazić. Ośmieszyć.

Ujęła go pod ramię; nigdy w życiu nie miała okazji opierać się na takiej górze mięśni. Andrzej był chudy i żylasty. O innych – profesorach orientalistyki, studentach i pisarzach – nie było nawet co wspominać.

– Nick wspominał, że jest pan inżynierem.

– Byłbym – Trosz ze skupieniem patrzył sobie pod nogi, mięśnie jego zgiętej ręki były twarde jak drewno. – Kończyłem... politechnikę... w zasadzie to... szczerze mówiąc niezbyt pilnie się uczyłem. Ciągle ten sport... no... takie jest życie.

Irena westchnęła. Chciała wiedzieć, za jakie przestępstwo wstydliwy inżynier dostał wyrok śmierci, wiedziała jednak, że o to nie zapyta. Nie ma takiej możliwości.

– Ale tutaj zdarza się panu mieć styczność z techniką? – zapytała od niechcenia.

– Tak... Choć wolałbym pomagać Elzie w oborze. W końcu dorastałem na wsi.

Z bliska las nie robił tak majestatycznego wrażenia, jakie można było odnieść, patrząc na niego z drogi. Zwykłe sosenki. Zwykłe koślawe jodły. I na dole gęsta plątanina suchych gałęzi; nie wiadomo nawet, czy da się tędy przejść.

– Dokąd pan mnie zaprowadził, Trosz? – zapytała z żartobliwym oburzeniem. – Sądziłam, że można uciec przez ten las... A pan...

Chłopak zbladł. Wciągnął głowę w potężne ramiona.

– Nie... Co też pani...

– Żartowałam – rzekła ugodowym tonem. – Chociaż... A pan nigdy nie myślał o ucieczce, Trosz? Sprawia pan wrażenie bardzo silnego, twardego i zdrowego człowieka...