Выбрать главу

„Poczciwa Elza; w przeszłości była prostytutką, teraz troskliwie opiekuje się żywym inwentarzem... Naprawdę kocha zwierzęta. I trzeba przyznać, że mężczyzn też kocha, wszystkich bez wyjątku".

Irena z rozdrażnieniem przypomniała sobie słowa Nicka. Gdyż właśnie tu, w obecności Śnieżynki i Rudej, jego cynizm wydał jej się szczególnie obrzydliwy.

– Nikt nie wie, ile Jan naprawdę odgrywa ról – rzekła powoli.

– Na pewno niejedną; co do tego nie ma wątpliwości. Nazywam się Irena Chmiel. Jestem...

– Wiem. – Elza życzliwie pokiwała głową. – Została pani niesłusznie skazana. Trosz mi opowiadał. A ja – żeby nie było żadnych niedomówień – pocięłam klienta za pewną rzecz. Nie chciałam zabijać; po prostu z głupoty wbiłam mu nożyczki w brzuch. Ale to było dawno, więc proszę na mnie tak nie patrzeć. To był skończony bydlak, ten nieboszczyk; i jeśli się dobrze zastanowić, to gdyby nie on, do tej pory zajmowałabym się... tym samym. Z alfonsami za darmo, a z innymi – po dziesięć za noc. Opowiadam o tym wszystkim, bo Nick i tak by się wygadał. Jego język jest jak kurek na dachu – kręci się w kółko i nie skrzypi.

Irena była zdziwiona manierą wyrażania się Elzy. Kalambury sąsiadowały z kolokwializmami, a wulgarne wyrażenia z osobliwą delikatnością. Mogłaby zapewne rzucić też mięsem, ale chyba się wstydziła.

Nie wiedzieć czemu wyobraziła sobie Nicka, który siedział tu, w szopie, i zabawiał zwierzęta anegdotami ze wspaniałego życia ginekologów.

Elza tymczasem uśmiechnęła się i Irena odniosła teraz wrażenie, że nie ma więcej niż dziewiętnaście lat. Dziewczynka...

– Od dawna.... tu pani mieszka?

– W sensie, jak długo? Jakieś pięć lat. A dokładnie, prawie pięć. Ruda ma trzy lata, a Śnieżynka cztery. Cicho, Śnieżynko, cicho, przyzwyczajaj się, ta pani teraz jest swoja... Tak. A były jeszcze Siwka i Barsik, ale trzeba je było zabić ze starości; i po każdej przez tydzień ryczałam jak bóbr. Nawet Jan się denerwował; mówił: uspokoję cię, żeby ci nawet kropli wody na łzy nie zostało... Obiecał, że byczka kupi. Cicho, Ruda, zaraz się za ciebie zabiorę, wytrzymaj...

Dłonie Elzy pracowały odruchowo, lekko. Skopek się napełniał, pobrzękiwały wiadra, krowy przestępowały z nogi na nogę, zerkały na Irenę, nerwowo strzygły uszami; tępo patrzyły zza siatki czerwonookie króliki.

Przez jakiś czas Irena zastanawiała się, czy o to zapytać. Miała to pytanie na końcu języka, dzikie i jednocześnie tak oczywiste.

– Czy pani się tu podoba, Elzo?

Kobieta wytarła ręce w czystą ścierkę. Uśmiechnęła się figlarnie i znów poprawiła kosmyk włosów.

– A, rozumiem... Tak, czuję się trochę nieswojo, ale to z nieprzyzwyczajenia. Chodźmy. Dziewczynki – mówię do krów – zaraz do was wrócę.

Przybudówka gospodarcza przypominała Irenie laboratorium Petera. Masa urządzeń o nieznanym przeznaczeniu, a pomiędzy nimi jakieś maselnice, lodówki, kotły...

– Jest mi trochę nieswojo z nieprzyzwyczajenia – powtórzyła Elza w zamyśleniu. – Wcześniej przez rok siedziałam po uszy w takim szambie, jakiego pani nie zazna przez całe życie... Tak. Znam facetów podlejszych od każdego wampira. Jan przynajmniej uczciwie krew wysysa. W ogóle jest uczciwy... Tak. Czuję się tutaj jak człowiek, rozumie pani? Trosz, choć jest trochę walnięty, muchy by nie skrzywdził; cóż z tego, że swoją kurwę z kochasiem załatwił. Sit... czasem wpada w złość, ale mnie lubi. Nawet jak z nerwów obrazi, to potem przez tydzień o wybaczenie prosi. A Nick...

– Co, Nick również? – wyrwało się Irenie.

Elza uśmiechnęła się, obnażając ładne, białe zęby.

– Nick... podoba się pani, co? Ludzie z wykształceniem zawsze się spikną... Tyle że Nick jest przecież lekarzem, nie powinna pani... – i uśmiech Elzy zrobił się jeszcze bardziej figlarny.

Irenie zrobiło się głupio. Postanowiła wyjść; już w progu, po chwili wahania, odwróciła się.

– A Jan? On również?

Elza poważnie, już bez uśmiechu, pokręciła głową.

– Jan... jest dla mnie kimś w rodzaju Stwórcy. Kim ja dla niego jestem? Dobrze, że chociaż czasem po głowie pogłaszcze... jak króliczka.

– Niezły mi Stwórca – ledwie słyszalnie wymamrotała Irena.

– Za to nigdy mnie nie zostawi – filozoficznie skomentowała to Elza. – Nie wyrzuci za drzwi, na pastwę... jak to było...

Na pastwę losu. A swoją krew sama oddam. Czemu miałabym mu żałować?

* * *

Do wieczora przesiedziała w sypialni, za stołem, przed podarowanym jej komputerem. Chciała wziąć się do roboty jeszcze wczoraj, jednak nie mogła zebrać myśli. Za to dzisiaj, po spotkaniu z Elzą, znalazła, jak sądziła, te jedyne, odpowiednie słowa.

Powróciła do rzeczywistości, kiedy w pokoju zrobiło się już całkiem ciemno i przestała trafiać palcami w klawisze.

Sit delikatnie zapukał do drzwi i oznajmił, że Jan prosi ją na kolację; bardzo kusiło ją, by wymigać się złym samopoczuciem – lecz przecież wtedy zaraz przyszedłby Nick i trzeba by symulować do końca lub przyznać się do najzwyklejszego tchórzostwa.

Przebrała się pospiesznie. Nowa suknia leżała jak ulał, co choć nieznacznie poprawiło jej nastrój. Poprawiła włosy, nadała swej twarzy obojętny i znudzony wyraz i zeszła do salonu.

Semirol był sam. Irena spodziewała się, że będzie im towarzyszył wszędobylski Nick i początkowo ucieszyła się z jego nieobecności.

A potem się przestraszyła.

Z radia dochodziła przenikliwa muzyka. Z wymuszonym uśmiechem Irena usiadła za stołem naprzeciwko wampira, ten zaś, witając ją uprzejmym skinieniem głowy, napełnił jej kieliszek; jednak nie winem, jak się spodziewała, lecz brzoskwiniowym sokiem.

Od razu wszystko zrozumiała – choć jak zwykłe „od razu" przeciągnęło się u niej do pięciu minut. Patrzyła na sok, skosztowała go i w końcu wypiła pół kieliszka.

Rozkaszlała się. Odstawiła na stół. Rzuciła szybkie spojrzenie na Semirola i spuściła wzrok.

– Jestem cynikiem – powoli oznajmił wampir. – Jednak gdy w grę wchodzi moje dziecko... chciałbym, aby w naszych relacjach było jak najmniej cynizmu. Nie uda się go całkowicie wyeliminować – starajmy się go jednak unikać, kiedy to tylko możliwe.

Irena przytaknęła, nie podnosząc głowy.

– Czy jestem dla pani odpychający?

Pokręciła głową – wciąż na niego nie patrząc.

– Porozmawiajmy o pani opowiadaniach... Ireno. Pamiętam je wszystkie bez wyjątku – szczególnie to z ławką...

Irena westchnęła. Znów napiła się soku.

– Ja... sama nie wiem, jak mi się to udało.

Semirol zapewne nie podejrzewał, do jakiego stopnia jest szczera. Że sama była wstrząśnięta własnymi opowiadaniami, których w realnym świecie nigdy nie napisała.

Wysiłkiem woli odegnała tę myśl. Nie może myśleć jednocześnie o rzeczywistości i modelu – najmniejsza wzmianka o tym może ją wydać, a wówczas...

– Nasze dziecko dorośnie – Semirol nalał sobie lemoniady – i wtedy opowiem mu o matce. I dam do przeczytania... a przecież do tego czasu ukaże się jeszcze niejedna pani książka. Będzie pani pisać i publikować, wszak jest pani utalentowaną osobą.

– Naprawdę? – wyrwało się Irenie.

– Przecież sama pani to wie – uśmiechnął się. – Proszę jeść. Jeść, pić i o niczym nie myśleć. Wszystko będzie dobrze.

Obserwowała jego twarz. Próbowała dostrzec zęby, którymi delikatnie odgryzł kawałek pieroga; przyglądała się paznokciom na wypielęgnowanych dłoniach; lśniącym, twardym włosom.

Jest mężczyzną, mężczyzną, mężczyzną. Podoba mi się, podoba, podoba...