Irena patrzyła, od czasu do czasu z niedowierzaniem dotykając swego brzucha.
Dni były słoneczne, na codzienne spacery wychodziła w zasłaniających pół twarzy ciemnych okularach.
Żałobna tasiemka na koślawej sośnie wypłowiała i poszarzała. Niekiedy pod sosnę przychodziła Elza, jak na grób. Podobnie jak dzisiaj.
Irena siedziała na pniu przewróconego drzewa, na złożonym we czworo puszystym kocu. Dalej nie było jak iść – trzeba by wspinać się po kamieniach, czego Nick jej kategorycznie zabronił.
Za to tutaj, na kamiennym placyku zasłoniętym z dwóch stron przed wiatrem, było komfortowo jak w parku.
Albo na spacerniaku przyzwoitego więzienia.
Daleko w dole, przy koślawej sośnie, stała zamyślona Elza.
– Nicku...
– Tak, wiem o czym pani myśli... Biedne dziecko. A najsmutniejsze jest to... Może będę cyniczny, ale gdyby coś takiego przydarzyło się Sitowi – Elza także pogrążyłaby się w żałobie. Znienawidziłaby Trosza. Tak, Ireno. Nasza Elza jest niesłychanie romantyczna, choć zapewne nie przeczytała w życiu nawet jednego romansu. A przez cały czas próbuje udowodnić samej sobie, że potrafi kochać nie gorzej niż inni. Wiernie i z oddaniem.
Irena przez chwilę milczała. Lekarz paplał jak zwykle, zabawiając ją i prowokując, jednak w jego słowach brzmiało niedopowiedzenie, kryło absolutne przekonanie, że Irena, zasłuchana w opowieść o Elzie, nie zwróci na nie uwagi.
– A pan, jako lekarz, jaką postawiłby diagnozę. Czy Elza nie potrafi kochać?
Pytanie zabrzmiało idiotycznie poważnie. Nick westchnął.
– Krowy, zwierzęta... bardzo kocha. Prawdziwie.
Irena przypomniała sobie monolog Elzy w komórce. Rozmowy o miłości z aktorami ze zdjęć to zajęcie dla dziesięcioletnich dziewczynek, a nie dla...
– Nick... a między wami coś było?
Elza skierowała się w stronę furtki. Ostatnio przestała garbić się jak staruszka, trzymała się prosto i niekiedy nawet uśmiechała, jak dawniej.
– Oczywiście – odparł lekarz po chwili. – Kiedy tylko się tu pojawiła... uspokajałem ją, przyzwyczajałem do nowych warunków, leczyłem. I ubzdurała sobie, że kocha mnie nawet bardziej niż swoje cielaki. Nie, proszę nie przepraszać, Ireno... Pani pytanie nie było żadnym nietaktem. W tym, że Elza odnalazła na farmie swoje szczęście, jest dużo mojej zasługi. I niech się pani nie martwi, z Elzą wszystko będzie dobrze... dojdzie do siebie. Czas wygoi rany, Ireno. Chodźmy na obiad.
Patrzyła, jak strzepuje koc, składa go i chowa do torby. Słońce kryło się za górami; być może gdzieś w Kordylierach Południowych ktoś zupełnie tak samo spogląda na ten krajobraz, tyle że tam jest na pewno znacznie cieplej.
– Czytał pan wiersze Elzy?
Odwrócił się ze zdziwieniem.
– Słucham?
Irena się uśmiechnęła.
– Intymna bliskość powinna się chyba różnić od rutynowych badań pacjentki? Pomyślałam więc, że wiersze na pewno pan...
Nick przyglądał jej się przez chwilę z szeroko otwartymi ustami. Potem na jego twarzy pojawił się drapieżny uśmiech.
– Wie pani co? Ktoś inny na moim miejscu na pewno by się obraził... Czy mam pani opowiedzieć ze szczegółami, jak przywracałem Elzę do życia?
– Nie trzeba – odparła Irena pospiesznie. – Wierzę panu...
– Proszę mi podać rękę. Bardzo tu stromo. Posłusznie wsunęła dłoń pod jego ramię. Przechadzki z Nickiem przywracały jej dyscyplinę. Nie pozwalały się zdekoncentrować. Zapomnieć o wyglądzie zewnętrznym, rozluźnić się, zgłupieć...
– Na pewno nie czuje się pan urażony? Zachichotał.
– Zemszczę się... Jeśli pani chce, poczytam pani wiersze podczas badania.
Nie wiedzieć czemu poczuła się zmieszana.
– A właśnie, Ireno... czym pani zakłopotała Jana? Odnoszę wrażenie, że czymś go pani bardzo zaskoczyła.
Uśmiechnęła się tajemniczo.
– To niespodzianka.
– Wyznała mu pani, że w jej rodzinie zawsze rodzą się trojaczki? – zapytał Nick z rozbawieniem.
Zerwał się wiatr. Nick wolną ręką zakrył dłoń Ireny.
– Zimno? Chodźmy szybciej.
Miał ciepłą dłoń; czuła to przez cienką rękawiczkę.
– Nick, już dawno chciałam o to zapytać... O co chodzi? Dlaczego tak się spiął?
– Kto będzie opiekował się noworodkiem? Jan przywiezie tu skazanego na śmierć pediatrę? Karmicielkę? Czy może... powierzy dziecko Elzie?
Wzruszył ramionami.
– Naprawdę sądzi pani, że... nie damy sobie rady? Jan zrobi dla niego wszystko, cała farma będzie zajmować się tym maluchem... Będę miał podręczniki, filmy szkoleniowe, wszelkie możliwe lekarstwa, sprzęt medyczny... nawet inkubator, jeśli będzie trzeba.
– Tak – odparła Irena, wpatrując się w śnieg. – I zapewne jego pierwszym słowem nie będzie „mama", lecz „inkubator".
– Ireno?! – Nick chwycił ją za ramiona i odwrócił do siebie. – Co pani wygaduje?
Uwolniła się.
– Ireno – znów wziął ją za rękę. – Błagam panią... tak nie można. Przecież zawarliście umowę; wszystko zostało ustalone. Będzie pani wolna; wyjedzie pani... Będziemy panią dobrze wspominać. I jeszcze będzie pani miała dzieci. Dziewczynki, chłopców, ile dusza zapragnie; ma pani ku temu bardzo dobre... warunki fizyczne.
– Specjalista – rzekła z goryczą.
Starannie unikali z Semirolem razmów o Andrzeju Kramarze, o jego dziwactwach, wycinkach z gazet i kalendarzu. Momentami Irena miała wrażenie, że Semirola coś gnębi – lecz przyczyną mogły być także sprawy zawodowe. Byłoby dziwne, gdyby zrównoważony wampir zaraził się obłędem i podobnie jak Trosz, tracił wiarę w stabilność struktury wszechświata.
Nie rozmawiali także o niedokończonym opowiadaniu. Irena była już niemal przekonana, że Semirol na dobre o nim zapomniał, dopóki pewnego razu nie zapytał jej jakby od niechcenia:
– Miejsce, w którym twoja bohaterka weszła w tkankę modelu, jest szczytem wzgórza. Którego?
Na stole, przed zdziwioną Ireną, pojawiła się mapa topograficzna; rozpoznała swój dom, domy sąsiadów, szosę.
– Tutaj – wskazała palcem. – Dokładnie tutaj. Droga zatacza tu jakby podkowę... A tam...
– Jechały naprzeciw siebie dwa samochody, żółty i biały – rzucił Semirol, znów jakby mimochodem. – I właśnie tu przyprowadziłaś brygadę śledczą, jakoby po to, by wskazać ciało jeszcze jednej ofiary... Po co?
– Byłam w szoku – odparła niemal bezgłośnie.
– Niech ci będzie... A na co liczyła twoja bohaterka, przyprowadzając śledczych na wzgórze?
Irena przełknęła ślinę.
– Chciała wyjść. Znajduje się tu brama, dwa pręty z przywiązanymi do nich kawałkami materiału... Korytarz okazał się jednak zamknięty.
– Celowo? Przypadkowo? Przez kogo? Dlaczego?
Wzruszyła ramionami.
– Sama autorka tego nie wie?!
– Autor wcale nie musi wszystkiego wiedzieć – oznajmiła dumnie. – Autor ma prawo przypuszczać, zadawać pytania...
Przez chwilę Semirol przyglądał jej się z uwagą. Potem się odwrócił.
– W porządku... I co, zobaczyłaś dym z komina? Pustego domu? I będąc autorką, nie wiesz, kto cię odwiedzał?
– A jaka to teraz różnica? – rzekła posępnie. – Pewnie ta zabójczyni. Przecież Andrzej Kromar wedle oficjalnej wersji nie żył już od miesiąca.
– Według oficjalnej wersji – wymamrotał Semirol w zamyśleniu.