Ale siostra Maziuka z całą pewnością nie czytała Oscara Wilde'a. Zresztą, co ja o niej wiem?
Grunt, że zgodziła się przesłać mi zawartość Andrzejowego pudełka, trumnika, jak to pieszczotliwie nazwałem. Nieważne, co sobie po tym obiecywała. A mogła coś sobie obiecywać, bo zainwestowała w przesyłkę „od drzwi do drzwi”.
Tym sposobem dwa dni później znowu zobaczyłem nieszczęsne pamiątki, które nieoczekiwanie i pewnie wbrew wszelkim intencjom Maziuka miały być dowodami w sprawie rozwodowej. Czułem się fatalnie.
Dobrze się stało, że wszystko to rozciągnęło się w czasie, bo po tych paru dniach przeszły mi co bardziej bojowe zapędy. Całkiem już spokojny zadzwoniłem do Helen. Odrzuciła połączenie, widząc mój numer na wyświetlaczu, ale byłem uparty. Zablokowałem identyfikację numeru i po godzinie zadzwoniłem jeszcze raz. Umówiliśmy się w barze tuż koło jej nowej pracy, wydawnictwa specjalizującego się w poradnikach.
Spóźniła się, ale nauczony doświadczeniem przyszedłem kwadrans później, niż było umówione, więc długo nie czekałem. W ciemnych spodniach i koszuli niebieskiej jak jej oczy, rozpiętej jak za dawnych czasów, wyglądała dużo lepiej niż wtedy, kiedy ostatni raz ją widziałem. Z trudem ukrywała zniecierpliwienie.
– No, co ci się znowu urodziło? – zażartowała na dobry początek. – Przytyłeś, Marcin. Chyba dobrze ci się powodzi, co?
Policzyłem do dziesięciu. Potem jeszcze raz. Uśmiech mi się przykleił jakoś tak półgębkiem i nie chciał zejść. I zamiast wściekłości czułem smutek.
– Zanim ci powiem, jak dobrze, chcę, żebyś ty mi powiedziała, co to znaczy. – Niedbale, jak Colombo, rzuciłem na stół żółtą kopertę pełną zdjęć, listów i złudzeń.
Helen bardzo powoli zabrała się do otwierania, patrząc mi w oczy i wietrząc podstęp. Miała rację, choć mnie już odeszła ochota na jakieś skomplikowane gry. Zauważyłem, że ma pomalowane paznokcie. Chyba pierwszy raz w życiu!
Dziewczyna przy stoliku obok zaklęła, jakby laptop, na którym pisała, zjadł właśnie powieść roku. Zapachniał podpiekany croissant. Poczułem, że jestem głodny i najchętniej bym stąd uciekł – do mojego świata. Tylko gdzie to jest?
– Skąd to masz? Wykradłeś? – zapytała Helen o wiele za głośno.
Dziewczyna przy laptopie podniosła głowę zaciekawiona.
– Helen, mam mało czasu. Po prostu mi powiedz…
Przerwałem, bo dotarło do mnie, że nie wiem, czego właściwie chciałem się dowiedzieć. Pamiętałem Helen z akademika, z naszych pierwszych lat, ale patrząc na nią teraz, uświadomiłem sobie, że nie łączy mnie z nią już nic poza wspomnieniami, wspólnym majątkiem i kotami. No tak, kotami!
Już miała coś powiedzieć, ale podniosłem rękę, żeby jej przerwać, a może zasłonić się przed tym, co mógłbym usłyszeć.
– Wiesz, nie – uprzedziłem ją. – Nie chcę wiedzieć dlaczego, dlaczego Andrzej, czy był tylko on. Nie. Chcę po prostu, żebyś wiedziała, że ja wiem.
Wyjąłem jej z ręki kopertę. Dziewczyna obok zrestartowała komputer i z uśmiechem kogoś, kto dostał drugą szansę, zabrała się do pisania. Pewnie o tej drugiej szansie. A może o mnie i Helen, która wyglądała, jakby miała zemdleć.
Chyba właśnie zdała sobie sprawę, jaką siłę rażenia będą miały te zmartwychwstałe świstki w rękach mojego adwokata. Trudno.
Odjeżdżałem stamtąd powoli, zupełnie jakbym nie chciał rozstawać się ze swoimi złudzeniami. Pomyliłem zjazd z autostrady, skręciłem w złą ulicę. Radio zagłuszało żal. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, by spojrzeć na mapę i sobie w oczy w lusterku. W odbiciu zobaczyłem wjazd na autostradę, widoczny nagle jak na dłoni. Zawróciłem i odjechałem w budzący się upalny wieczór.
Nie wiem, jak przebiegła jej rozmowa z adwokatką i dalsze negocjacje prawników. Mogę to sobie wyobrazić. Nieważne. Istotne było to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa nie zostanę totalnie goły, tylko nieco skąpo odziany.
Helen próbowała jeszcze umawiać się ze mną, coś tłumaczyć i wyjaśniać, ale nie miałem chęci tego słuchać. Zostawiłem ją, razem z jej wersją całej prawdy i tylko prawdy.
Musiała w samotności pogodzić się z tym, że największy frajer świata nieodwołalnie zerwał się ze smyczy. Na pocieszenie zostały jej na smyczy dwa zapasione kocury!
Może jednak czasami bywam mściwy.
Spanikowałem i poprosiłem Daszę, by nie zawiadamiała mojej prawie – byłej – żony o swoim przyjeździe. Kretyn! Nie wiem, po jaką cholerę w ogóle poruszałem temat, chyba tylko dlatego, że działo się to pomiędzy spotkaniem z Helen a kolejną rozmową z adwokatem i byłem skoncentrowany na tamtej sprawie. Dasza powiedziała, że w takim razie nie przyjedzie i odłożyła słuchawkę. Ot, tak. Nie zdążyłem wyjaśnić, że chodzi o rozwód i moją, by tak rzec, pozycję przetargową.
Przez dwie doby nie mogłem sobie miejsca znaleźć. Całe dwie doby. Koszmar! Nie chciałem dzwonić i naciskać, nie chciałem robić z siebie jeszcze większego idioty, niż zrobiłem, nie umiałem też powiedzieć sobie: trudno, najwyżej nie przyjedzie.
Z jednej strony nie wyobrażałem sobie, że wszystko miałoby się tak żałośnie zakończyć, z drugiej – czułem się dotknięty łatwością, z jaką przyszła jej ta rezygnacja. Nigdy nie byłem specjalnym optymistą i szczerze mówiąc, gdzieś tam w środku nie do końca wierzyłem, że Dasza rzeczywiście do mnie przyjedzie. Ale myślałem, że wysili się chociaż trochę i wymyśli jakiś istotny powód, nie wiem, losowy, życiowy czy jaki tam. Nie spodziewałem się, że skorzysta z pierwszego lepszego pretekstu. W ciągu jednej rozmowy, ba, dwóch zdań. Dała w pysk i poszła.
W nocy z niedzieli na poniedziałek, wzmocniony, czy raczej znieczulony ginem bez toniku, zadzwoniłem do Daszy. Rozmawialiśmy bite dwie godziny, to znaczy najpierw ja długo mówiłem, a potem po kawałku wyszarpałem z niej, o co właściwie chodzi. Nie było łatwo, ale Dasza też była już w innym miejscu. Nie od razu i z dużymi oporami powiedziała mi jednak, że rozumie, jak to jest w trakcie rozwodu i że zgadza się pozostać incognito.
– Zaryzykuję – powiedziała.
Dopiero w tym momencie dotarło do mnie, jak dalece cały ten pomysł z przyjazdem jest improwizacją, opartą na moich dobrych chęciach i jej braku doświadczenia. Przyjrzałem się jej planowi podróży i włos mi się zjeżył. Zostało mi na tyle rozsądku, że nie zadzwoniłem ponownie i nie podzieliłem się z nią wszystkimi swoimi obawami i lękami. Ale niewiele brakowało.
Rozejrzałem się po chałupie i rzuciłem do sprzątania. Na kolanach, z nosem przy ziemi, zupełnie jakby Dasza na dzień dobry miała tu zjeść zupę z podłogi albo coś w tym stylu. Pamiętałem jej wysprzątane do białości olsztyńskie mieszkanie. Można było jeść zupę z podłogi nawet za tapczanem.
Wszystko, co się dało, poupychałem w szafach, byle domknąć. Kartony, które nadal królowały w salonie, spiętrzyłem w gustowną piramidkę w rogu. Gdybym miał serwetkę, pewnie zarzuciłbym ją artystycznie na czubek, dając tym samym dowód na to, że jestem nieodrodnym… pasierbem swojej macochy, wielbicielki kolorowych serwetek na stosie badziewia.
Wsiadłem do samochodu i pojechałem na zakupy. Nakupiłem jedzenia jak dla plutonu marines, tofu w trzydziestu odmianach i na dwadzieścia sposobów – na każdy dzień. Kupiłem też śmieszny gin w niedużej niebieskiej butelce z królową Wiktorią (spodobał mi się – sam nie wiem dlaczego) i pudełko prezerwatyw w różnych kolorach. I kształtach, ale to okazało się dopiero… w praniu. A tak, pranie też zrobiłem, a pościel kupiłem nową – taką cienką, bawełnianą – zero plastiku – lekko jakby błyszczącą i bardzo, bardzo błękitną. Wszystko zaplanowałem! Z wyjątkiem urlopu. Bo już nie miałem.