Oczywiście, nawet na drugiej półkuli człowiek zawsze pozostaje sobą, dlatego nic nie powiedziałam, tylko poszłam zmyć urazę pod prysznicem. Nie udało się, ale przynajmniej uświadomiłam sobie, że wcale nie chodzi mi o tę całkiem miłą łazienkę. Ale o co mi chodzi, tego nie wiedziałam!
Wyszłam z łazienki, Marcin postawił na stole bajgle z czymś, co udawało twarożek i nazywało się tofutti. Spróbowałam dość nieufnie, ale okazało się zupełnie smaczne. Bardziej zdziwiły mnie monstrualne woreczki z herbatą do zaparzania.
Za oknem kołysały się wierzby, za wierzbami była autostrada, za nią zatoka San Francisco. Za zatoką był ocean, a za oceanem Rosja, dużo Rosji, no i po chwili Polska. Tak to sobie wykoncypowałam. Japonia i Białoruś mi tylko mignęły.
Zjadłam dwa bajgle przypieczone w tosterze – moje ciało nadal jeszcze odmierzało czas olsztyński i panowało w nim sierpniowe popołudnie, pora raczej obiadowa. Wszystko mi się pomieszało. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale czułam się mocno zdystansowana, zupełnie jakbym dotarła tu ciałem, a mój duch nie nadążał. W końcu nie wytrzymałam:
– Po co ja tutaj przyjechałam? – zapytałam, starając się, by nie zabrzmiało to bardzo zaczepnie.
Przez chwilę przyglądał mi się z uwagą.
– Może jestem egoistą – powiedział w końcu – ale chciałem, żebyś była przy mnie, blisko.
Ładnie to powiedział.
Po południu poszliśmy na spacer to piaszczystą, to kamienistą ścieżką wzdłuż zatoki.
Szłam przodem i myślałam sobie: to niemożliwe, niemożliwe, że tu jestem, niemożliwe to niebo i ta woda. Czułam się jak w dekoracjach, w scenicznym pejzażu, który ktoś rozmyślnie pomalował w jaskrawe kolory, żeby nawet widzowie w ostatnim rzędzie mogli dostrzec każdy szczegół. Nie umiałam tego porównać z niczym, co znałam. Nie mogłam stanąć i powiedzieć: „Na tym zakręcie jest zupełnie jak na Helu”, albo „takie trawy jak wokół jeziora w Dąbkach”, czułam po prostu, jakbym wpadła z głową w ten kalejdoskop barw, dźwięków i woni. Okropnie się czułam.
Marcin opowiedział mi o pudełku Andrzeja, zdjęciach i liście Helen.
– Upiorna historia – przyznałam – ale właściwie nie jestem tym zaskoczona.
Roześmiał się wcale nie wesoło.
– To może wiesz więcej niż ja, bo ja nie mogę tego powiedzieć. Byłem bardzo zaskoczony, delikatnie mówiąc.
– A ja nie – powtórzyłam, niezbyt przejęta i trochę wyczerpana z nadmiaru wrażeń. Było mi wszystko jedno. – Właściwie można to całkiem prosto wytłumaczyć.
Przysiadł na połówce betonowego kręgu, którą porosty zamieniły w naturalne siedzisko pośród kamieni i traw. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę szarą wiewiórkę uciekająca mu spod butów. Nie ma przecież szarych wiewiórek.
– Znałam Andrzeja od drugiej klasy podstawówki – przejechałam ręką po szorstkich porostach. – Nie wiem, kiedy wyście się poznali…
– W siódmej. Przyszedł do nas na jakieś zawody i zajął moje miejsce na trybunach w sali gimnastycznej. Powiedziałem mu, żeby spływał, a on mi na to, że to wolny kraj. Jak wolny, to bez zastanowienia dałem mu w ryj.
To chyba pierwszy raz, kiedy Maziuk oberwał i nie zatłukł z marszu tego, kto mu to zrobił.
Żartujesz sobie! To był niespotykanie spokojny człowiek.
No to znaliśmy dwóch różnych ludzi – odparłam. – Bo ten, którego ja znałam, do połowy podstawówki był postrachem Skorupskiej i okolic. Dziewczyny nadkładały drogi i wracały ze szkoły z nami Okopową, żeby nie spotkać Maziuka i jego kumpli. Połowa z nich kończyła podstawówkę już w poprawczaku.
Czyli co, kosmici go podmienili?
Obok nas przeszła para staruszków – nie starsi państwo, naprawdę staruszkowie – w identycznych szortach i białych koszulkach. Mężczyzna o ostrych, trochę ptasich rysach, z wysiłkiem stawiał lewą chudą nogę. Miał sportowe buty za kostkę ze sznurówkami zawiązanymi na podwójną kokardkę. Ciekawe, kto mu je wiązał? Czyżby ta przygarbiona szczupła kobieta o dłoniach z reumatycznymi zgrubieniami w stawach? Uśmiechnęli się do nas, a ona bąknęła przyjaźnie: „Hi, how are you?”. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Marcin jakby tego nie widział.
– No, nie wiem – pokręciłam głową, odprowadzając staruszków wzrokiem. – Ja chodziłam do równoległej, ale dużo lepszej klasy, nie interesowały mnie żule z Bojar. Mało nie padłam, jak go zobaczyłam na rozpoczęciu roku w liceum.
Zaraz, zaraz, oboje mówiliście, że jesteście kumplami z podstawówki.
Takie tam legendy – zaśmiałam się. – Długo się do niego przekonywałam. I powiem ci, że tak do końca przekonałam się dopiero wtedy, kiedy się zorientowałam, że to twój przyjaciel. Ktoś taki jak ty nie mógł się przyjaźnić z żulem.
Przez chwilę w milczeniu przyglądaliśmy się zabawie dwóch czarnych labradorów pławiących się w płytkiej wodzie. Towarzysząca im dziewczyna rzucała czerwoną piłeczkę, psy biegły łeb w łeb, ale już w wodzie zapominały o zabawce i zaczynały szaleńcze skoki. Podskakiwały na tylnych łapach, zderzały się, zupełnie jakby tańczyły w sobie tylko znanym rytmie. Dziewczyna ze śmiechem wyławiała piłeczkę, wychodziła na brzeg. Psy wybiegały za nią i wszystko zaczynało się od początku.
No, dobra – zaczął Marcin – mówiliśmy o…
Wiem – przerwałam mu. – Chodziło mi o to, że Andrzej przez całe życie chciał być taki jak ty. Nigdy mu się to tak do końca nie udawało, ale naśladował cię prawie we wszystkim. Pamiętasz to jego nałogowe czytanie przedwojennych gazet?
No pewnie.
Tak jakby chciał sobie stamtąd wyczytać jakieś ciekawsze korzenie, bo przecież wiadomo, że ojciec i matka przyjechali, czy może przyszli do Białegostoku za chlebem, gdzieś zza Zabłudowa. A ty miałeś dziadków z miasta.
Chyba jesteś wobec niego niesprawiedliwa.
A skąd! Mógł mieć za wzór któregoś z kryminalistów ze Skorupskiej, a wolał Marcina Zalewskiego, co pisał wiersze i cierpiał na nieistnienie.
Ładnie powiedziane – pokiwał głową. – Ale to nie tłumaczy, dlaczego musiał uwieść moją żonę.
Trochę tłumaczy. Poszedł do liceum tak jak ty, a nie do zawodówki jak koledzy z ulicy, pisał wiersze jak ty, czytał je na tych waszych wiosnach i jesieniach poetyckich, nie poszedł na studia do Warszawy, bo nie dałby rady finansowo, ale skończył je w Białymstoku, wyjechał do Stanów tak jak ty, a na koniec robił to samo i żył tak jak ty.
To znaczy żył z Helen?
Też. I tak jak ty zabawiał się jeżdżeniem durną drogą dla samobójców.
– A na koniec zagrał mi na nosie z zaświatów.
– Tak nie mów. To już była akcja jego rodziny.
Miejmy nadzieję – westchnął, nie do końca przekonany. – Bogu dzięki, że po drodze nie zakochał się w tobie jak ja.
A skąd ta pewność? – powiedziałam i od razu tego pożałowałam.
Po co to odgrzebywać? Po cholerę? Dla riposty?
Zbaraniał. Naprawdę. Po raz pierwszy od początku rozmowy dotarło do niego, że niczego nie wymyślam i może mówię o tym lekko, ale wcale nie żartuję.
– Maziuk się w tobie podkochiwał? Kiedy?
– Tak dokładnie to nie wiem. Może od zawsze? Ale na pewno wtedy, jak wróciłam z Warszawy i zdałam na lalki.
– Wiedziałaś o tym?
– Jak miałam nie wiedzieć! Sam mi powiedział.
– Ja chyba śnię – mruknął Marcin bardziej do siebie niż do mnie. – A ja mu się całymi dniami zwierzałem, po pijaku i na trzeźwo! I co ty na to?
– Nic. Przecież byłam zakochana w Grześku.
– Jakim cudem ja tego nie zauważyłem? Że Maziuk…
– Raz, bo byłeś w Warszawie, dwa, bo nie patrzyłeś na niego, tylko na mnie.
Próbowałam obrócić to wszystko w żart, ale Marcin był poruszony bardziej, niż chciał to okazać. Wstaliśmy i ruszyliśmy dalej. Objął mnie mocno. Przez chwilę było trochę niewygodnie, ale zaraz wyrównaliśmy krok i dalej szliśmy już przytuleni.