Выбрать главу

Wzdłuż zatoki ciągnie się linia wysokiego napięcia. Potężne słupy stoją w wodzie niedaleko od brzegu. Pośród metalowych elementów, na poręczach i kratownicach uwijają się tysiące ptaków. Nigdy jeszcze nie widziałam, by ptaki miały gniazda tak blisko siebie, jedno obok drugiego, jedno nad drugim. Jeśli jednak popatrzy się w drugą stronę – widać domy, zabudowania, stłoczone jedne nad drugimi. Widać ptaki naśladują tutaj ludzi.

Dziwne te ptasie osady prawie na drutach – powiedziałam.

Żebyś wiedziała. Nic im nie przeszkadza, ani buczenie, ani wyładowania.

Może w takim tłoku mniej to odczuwają.

Może – zaśmiał się. – W tłumie zwykle mniej się odczuwa.

I dlatego trzeba uciekać od tłumu.

Ale na pewno nie do Kalifornii.

Wracaliśmy najkrótszą drogą obok remizy strażackiej. Okno dyżurki było całkowicie odsłonięte i widać było strażaka siedzącego przed dużym ekranem, na którym rozgrywała się właśnie ostro pornograficzna scena. Tak miało być za każdym razem, kiedy wracaliśmy tamtędy znad zatoki. Ciekawe, czy mając tak ustalony repertuar, facet był w ogóle w stanie odebrać jakikolwiek telefon z informacją o pożarze.

Na kolację poszliśmy do Hot Tub. Marcin był przygaszony, ja już porządnie zmęczona. Makaron ze wszystkimi warzywami świata rósł mi w ustach.

Początkowo usiedliśmy przy stoliku naprzeciwko siebie, ale przy tarcie z truskawkami przesiadłam się do niego na szeroką wyściełaną ławkę. Próbowałam się trochę przytulić, ale odsunął się jak nie on.

– Przestań – mruknął. – Tu nie ma takiego zwyczaju.

Gdybym była mniej zmęczona, pewnie bym się obraziła.

Wróciliśmy do domu i poszliśmy spać jak stare małżeństwo.

Obudziłam się w środku nocy. W półśnie sięgnęłam ręką tam, gdzie zawsze, od tylu tygodni. Ale to nie było moje olsztyńskie łóżko. Tym razem znalazłam to, czego szukałam – Marcin leżał przy mnie z otwartymi oczami. Tęsknota strząsnęła ze mnie resztki snu, a on tylko na to czekał. Czekał, aż sama się obudzę i sama go odnajdę po drugiej stronie łóżka. Dalej było jak w całkiem młodym małżeństwie…

Następnego ranka pojechaliśmy do San Francisco. Marcin dał mi mapę i komórkę, którą można kontrolować elektrownię atomową (on to powiedział, ja nigdy bym czegoś takiego nie wymyśliła). W życiu jeszcze takiej nie widziałam, nie mówiąc o używaniu.

– Pozwiedzaj sobie – powiedział. – Ja muszę popracować parę godzin. Jakby co, to dzwoń.

Tego nie było w moim planie. O, nie! Mogłam chodzić i jeździć, ale z Marcinem. Nie sama! Poczułam się całkowicie sparaliżowana. Koniec. Dotąd tak, a odtąd nie.

Żeby było najprościej i żeby od razu nie zabłądzić, ruszyłam Market Street w stronę zatoki. Było dość wcześnie, ale już po godzinach porannego szczytu, więc ulice wydawały się nieco opustoszałe. Drapacze chmur zasłaniały słońce, było betonowo i trochę pustynnie. Przyglądałam się monumentalnym witrynom sklepów, których nazwy znałam z filmów, książek i kolorowych gazet przerzucanych w poczekalni u dentysty. Tuż obok jakiegoś paradnego wejścia budził się właśnie bezdomny, niespiesznie wyczołgując się z niegdyś żółtego śpiwora. Niemal dwumetrowy ochroniarz pobliskiego banku przyglądał mu się z nieruchomą twarzą. Ze sklepu spożywczego wyszedł czarny mężczyzna w śnieżnobiałym berecie, śpiewając na całe gardło. Nieźle śpiewał.

U wylotu ulicy zobaczyłam palmy i bulwar, ciągnący się wzdłuż zatoki. Przeszłam na drugą stronę szerokiej, ruchliwej jezdni i szybko usiadłam na ławce przy wejściu na przystań promów. Chciało mi się płakać. Wyjęłam notesik, bo wzięłam ze sobą notesik, który Pola kupiła mi na urodziny, i zapisałam: „Co ja tutaj robię? To jest tak, jakby poruszać się wśród dekoracji na scenie. Wszystko jest sztuczne i inne. Teraz rozumiem, dlaczego Marcin czuje się tu taki samotny. Cale szczęście, że to tylko trzy tygodnie i uciekać!”.

Przechodzący obok chłopak z psem zerknął w moją stronę i uśmiechnął się, ot, tak sobie. Gdyby mnie zagadnął, pewnie bym umarła na miejscu, ale chyba nie miał takiego zamiaru. Gdzie on idzie z tym psem? Przecież tu nie ma ani skrawka trawnika, wszystko łącznie z palmami jest starannie i równo zabetonowane.

Pomyślałam sobie, że jeśli rozłożę mapę, będę się może trochę mniej rzucała w oczy na tej ławce. Rzecz jasna, nikt poza chłopakiem z psem nie zwracał na mnie uwagi, to tylko ja wyobrażałam sobie, że ściągam spojrzenia jak lej po bombie, a może czarna dziura, bo mniej więcej tak się czułam pod tym błękitnym niebem, w oślepiającym słońcu.

Po dłuższej chwili obracania mapy i rzucania spłoszonych spojrzeń to na lewo, to na prawo, zorientowałam się wreszcie, że muszę iść w kierunku przeciwnym niż czerwieniejący z oddali Golden (jaki golden?) Gate. Ruszyłam Embarcadero i szłam bardzo, bardzo powoli, żeby mi to zajęło jak najwięcej czasu i żebym za daleko nie doszła.

Bulwar ciągnął się wzdłuż ulicy, samochody jechały sznurem, nawet nie bardzo szybko, ale właściwie nieprzerwanie. Wszystko dookoła było obce i dziwne, ale najdziwniejsi wydawali mi się ludzie, którzy uprawiali jogging wzdłuż ścieżki dla rowerów. Niemal wszyscy biegali ze słuchawkami na uszach, jakby muzyka mogła ich oddzielić od całego tego hałasu i smrodu spalin. Nie mogłam pojąć sensu takiej rozrywki. Patrzyłam z przerażeniem na biegających facetów z ogolonymi nogami.

Gdzie ja jestem?

Szłam dość długo, a wokół mnie zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi. Raczej podążając za nimi, niż jakoś specjalnie o tym myśląc, skręciłam w stronę starego nabrzeża, najwyraźniej zamienionego w miniaturę dawnego San Francisco z wąskimi uliczkami i piętrowymi domami ze sklepem przy sklepie. Tłum zgęstniał do tego stopnia, że zaczęłam poruszać się w nieregularnej tyralierze, ósemką, dziesiątką, rząd za mną, rząd przede mną. Nie miałam ochoty ani na owoce morza na sto sposobów, ani na kawę, ani na włóczenie się po sklepach z pamiątkami.

Obróciłam się na pięcie i tą samą drogą chciałam wrócić do mojej ławki.

Tymczasem mgły opadły i słońce paliło już tak, jak się tego po nim spodziewałam. Na myśl o dwudziestu co najmniej minutach marszu rozprażonym, pozbawionym cienia bulwarem zrobiło mi się niedobrze. Przeszłam bohatersko na drugą stronę ulicy i ruszyłam zacienionym chodnikiem, czujnie popatrując na boki.

Mijając kolejny mur, usłyszałam muzykę i kobiecy głos, głęboki, melodyjny, lekko swingujący. Zajrzałam przez furtkę i poczułam się, jakbym odnalazła magiczne przejście do innego wymiaru.

Za szarym murem ukrywał się nieduży park z sadzawką, mostkiem, rozrośniętymi drzewami, kaskadą kolorowych krzewów i wypielęgnowanymi trawnikami. Siedzieli na nich i polegiwali ludzie w garniturach i dresach, starzy i młodzi. Na mostku rozłożył się zespół muzyczny z wielką, płomiennowłosą czarną wokalistką. Z boku, na trawie jakaś kobieta tańczyła w kółeczko z małą dziewczynką.

Usiadłam na ławce pod magnolią i uznałam, że jak na mnie dość turystyki na dzisiaj.

W przerwie koncertu wydobyłam z plecaczka cudo, z którego miałam zadzwonić do Marcina. Znowu miałam ochotę się rozpłakać i może bym się nawet rozpłakała, gdyby na końcu ławki nie przysiadła okrąglutka staruszka w granatowej bejsbolowej czapeczce. Usiadła, rzuciła mi przyjazne spojrzenie, jak oni wszyscy tutaj, zupełnie bez powodu, po czym z kieszeni baloniastych dżinsów wyciągnęła identyczną komórkę jak ta moja i po prostu zadzwoniła.

No nie, pomyślałam sobie, naprawdę jesteś głupsza od tej miłej babci? Tak! – zawołały chórem moje diabły. Nie! – odkrzyknęły anioły, a może odwrotnie, bo nadal przecież nie wiedziałam, jakie duchy przywiodły mnie do tego świata jak z obrazka. Wyszłam ze stuporu i po paru minutach prób i błędów dodzwoniłam się do Marcina.