Chyba sobie żartujesz, mamo. A moja szkoła?
Od drugiego semestru pójdziesz do gimnazjum w Warszawie – odpowiedziałam, przygotowana na wszystko. Szczerze mówiąc, bardziej bałam się reakcji Poli na wiadomość o zmianie szkoły, niż tego, jak przyjmie moją ciążę.
Ale ja mówię o muzycznej.
Rozmawiałam z twoim panem od gitary – powiedziałam, bardzo z siebie dumna. – Dał mi namiary na trzy miejsca, gdzie mogłabyś dalej uczyć się grać i śpiewać.
No to dobrze – mruknęła Pola, przytulając się do mnie. – Bylebyś ty była szczęśliwa, ja zawsze będę przy tobie.
Nie było sensu czekać do nowego roku. Zaczęłam szukać mieszkania i gimnazjum w Warszawie. Całe noce siedziałam w Internecie, Elka – zginęłabym bez Elki! – uruchomiła swoje młodsze siostry. Jedna pracowała w gimnazjum na Ursynowie, mąż drugiej był agentem w warszawskim biurze nieruchomości.
W rzadkich chwilach oddechu próbowałam się zastanowić, co to wszystko dla mnie znaczy: wyjeżdżałam do obcego miasta, gdzie nie znałam nikogo poza Marcinem. Wracałam tam, skąd wiele lat temu uciekłam z krzykiem.
To prawda, nie wybierałam Olsztyna, choć okoliczności sprawiły, że spędziłam w nim całe dorosłe życie. Nie można powiedzieć, żebym czuła się jakoś mocno związana z tym miastem, po prostu się przyzwyczaiłam. Powoli oswoiłam się z miejscami i ludźmi, chociaż najbliższą mi osobą była Elka, przyjezdna tak jak ja.
Przez wszystkie te lata nie przyszła mi nawet do głowy myśl o wyprowadzce z Nagórek, zmianie teatru, wyjeździe do innego miasta. Nie czułam takiej potrzeby. Małżeństwo, które było nieustanną huśtawką, nauczyło mnie czerpania siły z niezmienności miejsc, małych rytuałów, tego, co działo się w moich czterech ścianach i na co miałam realny wpływ. Potem długo tęskniłam za kimkolwiek, kto chciałby dzielić ze mną życie. Byłam sama, pojedyncza, a tego stanu nie mogła zmienić żadna nowa przestrzeń. Kiedy w końcu pogodziłam się ze swoją samotnością, przestałam szukać i czekać na jakąś cudowną odmianę. Nie bez powodu mędrcy Wschodu powtarzają – wyrzeknij się, a otrzymasz.
A teraz całe moje życie stanęło dęba. Nie czułam się dynamiczna ani przebojowa, zmiany napawały mnie lękiem. Ale może tak było lepiej. Lepszy był lęk i pokora niż zamykanie oczu i entuzjastyczne płynięcie z falą, która tyle już razy obiecywała rajskie plaże, a i tak wynosiła mnie na kolejne bezludne wyspy.
Święta i sylwester minęły mi jak we śnie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że odbyły się w tym samym terminie co zawsze. Marcin do ostatniej chwili nalegał, żebym wsiadła w samolot i przyleciała do Redwood Shores, ale nie chciałam nawet słyszeć o prawie dwudziestogodzinnym locie. Było mi smutno, że powitamy nowy rok na różnych półkulach, ale poranne nudności weszły właśnie w fazę apogeum. Popołudniami zasypiałam tam, gdzie stałam. Nie chciało mi się nawet jechać do Białegostoku.
Mama przyjechała do nas, na ostatnie święta w starym składzie, jak sama to określiła.
Wigilię przegadałam z Marcinem. Sylwestra przespałam przed telewizorem. Pola bawiła się na trzyosobowym piżamowym balu sylwestrowym z koleżankami ze szkoły muzycznej. Wróciła i od progu oświadczyła:
Nigdzie nie wyjeżdżam. To głupota.
Być może – powiedziałam – ale klamka już zapadła.
Totalna głupota – oznajmiło moje dziecko i powędrowało do swojego pokoju.
Tydzień po sylwestrze, po milionie maili i tysiącu telefonów, pojechałam z Elką do Warszawy oglądać mieszkania do wynajęcia. Miałam duszę na ramieniu, pamiętając klitki, w jakich gnieździły się niegdyś moje koleżanki z polonistyki, które nie dostały akademika (też niezłej nory, przynajmniej wtedy).
Szwagier Elki w pięć minut rozprawił się z moimi obawami.
– Nie te czasy, Dasza – uciął, zdmuchując pyłek z biurka wielkości lotniskowca. – Mieszkania na wynajem to teraz biznes dla zupełnie innych ludzi. Pewnie, że można trafić jakieś przybytki rodem z lat osiemdziesiątych, ale my w agencji takich w ogóle nie przyjmujemy do obrotu. Ludzie nakupowali nowiutkich mieszkań, jak była, pamiętacie, ta ulga podatkowa na lokale do wynajęcia. Tyle ich naraz weszło na rynek, że standard musiał podskoczyć. No i klientela się zmieniła. Tak jak ten twój, no, partner. Facet, co przyjeżdża tu ze Stanów do pracy w międzynarodowej firmie, nie będzie zaczynał od malowania i szorowania sracza.
To prawda, nie będzie. Marcin, który chodził już na rzęsach, odliczając dni swojego trzymiesięcznego wymówienia, spełniał się w tym, co najbardziej lubił, czyli w planowaniu. Określił ze szczegółami, czego, jego zdaniem, powinnam szukać. Bardzo mnie to bawiło i żartowałam z niego niezbyt delikatnie, ale tylko do chwili, kiedy dzięki tym do śmieszności ścisłym danym, nie ruszając się z Olsztyna, odrzuciłam trzy czwarte ofert. Przyjechałam właściwie na pewniaka.
Obejrzałam cztery mieszkania. Wszystkie były przestronne, jasne, miały w pełni urządzone i wyposażone kuchnie i łazienki, przy których moja własna wyglądała jak strup. Nie mogłam się zdecydować aż do chwili, kiedy wdrapałam się na trzecie piętro do ostatniego, piątego mieszkania.
Właściwie prosiło się o malowanie. Kuchnia nie była nawet w połowie tak nowoczesna jak w tych poprzednich. Ale miało dwa poziomy, solidne, choć podniszczone, sosnowe schody, okna z widokiem na brzozowy zagajnik i dziesięciometrowy balkon, a przede wszystkim obszerną garderobę na górze i zamykany schowek pod schodami na dole. Koniec z łażeniem do piwnicy! Koniec z upychaniem rzeczy po szafach!
Byłoby idealne dla nas – szepnęła Elka, wchodząc do sypialni z oknami w ukośnym dachu.
Ty już masz idealne mieszkanie – przypomniałam. – Ja biorę to.
Nie lepsze byłoby tamto z windą? – oprzytomniała Elka.
Ale przy samej ulicy.
No wiesz, najpierw ciąża, potem wózek i maluch.
Elka, tu jest ciszej niż u mnie na Orłowicza. Dwa kroki do metra. Przez łączkę. Figa oszaleje tu ze szczęścia. A ten balkon…
Masz rację. Ja też bym brała.
Właściciel zgodził się na malowanie. Zlecił je na mój koszt swojej ekipie remontowej, a to, co zrobili, stanowiło dowód, że zaufane ekipy naprawdę – jeszcze lub już – istnieją. Podpisałam umowę od lutego. Na pół roku. Zgodnie z instrukcjami z Kalifornii.
Dwa dni później stanęłam w drzwiach gabinetu dyrektora mojego teatru. Nie był to ten sam szef, który swego czasu wypróbowywał na mnie nowatorskie koncepcje pedagogiczne i socjotechniczne. Ten był młodym technokratą, który tylko złośliwym zrządzeniem losu trafił do teatru lalek. Międzynarodowa sława – może bardziej w byłych demoludach, ale zawsze. Jego przeznaczeniem był prawdziwy show – biznes, kukiełki go denerwowały, jak nam to od czasu do czasu powtarzał. Lalki w jego teatrze pojawiały się coraz rzadziej. Taka awangarda z kompleksami. Rozmawiałam z nim rzadko i krótko, bo też i nie za bardzo było o czym. Ta rozmowa też była krótka.
Panie dyrektorze, chciałabym wziąć bezpłatny urlop. Od lutego. Roczny.
A co się niby stało? – łypnął na mnie mało życzliwie.
Z powodów osobistych.
To niemożliwe.
Ale…
Bez ale, niemożliwe, powiedziałem.
Jeśli tak… w takim razie – zająknęłam się nieco.
Tak?
W takim razie muszę zrezygnować z pracy.
Wymawia mi pani przed świętami?
Zostanę do końca grudnia.
– Proszę natychmiast stąd wyjść – wycedził – bo powiem pani coś naprawdę nieprzyjemnego!
Myślałby kto, że jestem jego perłą w koronie!
Wyszłam. Ale tylko do sekretariatu. Poprosiłam o kartkę i długopis. Napisałam na kolanie wymówienie – drżącą ręką, z błędami ortograficznymi – i zostawiłam je na biurku sekretarki. Po południu odebrałam papier już z podpisem. I z podkreślonymi błędami!