Выбрать главу

Wieczorami urzędowała w swoim pokoju na górze. Zaanektowała laptop matki i stanowczo twierdziła, że jest jej potrzebny do odrabiania lekcji. Ja na to nic. Bo co? Mój?

– Tu jest inaczej, mamo – tłumaczyła Daszy. – Tu się lekcje odrabia z Internetem, nikt nie lata po bibliotekach.

W porządku. Szkoda.

Z tygodnia na tydzień wracała ze szkoły coraz później, pies wracał z wielogodzinnych spacerów, podpierając się ogonem, a z laptopa na okrągło rozlegał się sygnał zgłoszeniowy kolejnych rozmówców z Gadu – Gadu, para – bum – para – bam. Lekcje odrabiały się same. Zajęcia w sekcji gitarowej w domu kultury okazały się zbyt nudne, by je kontynuować. Tyle dobrego, że z jej pokoju nadal rozbrzmiewał nostalgiczny głos Cohena na przemian ze schrypniętym Tomem Waitsem.

Aż wreszcie pewnego miłego popołudnia Pola oświadczyła:

W piątek idę na imprezę.

Fajnie. Do kogo? – zapytała Dasza.

Mamo, tu się nie łazi po domówkach. Idziemy z Doti do klubu.

Słucham? – Dasza przerwała czesanie psa i spojrzała na córkę z osłupieniem.

No, do klubu, na koncert – wyjaśniła Pola, ale już rzuciła mi złe spojrzenie, bo nie ruszyłem się z miejsca, a ona nie mogła pogadać z matką w cztery oczy.

Co tu się teraz zdarzy? Czy mam prawo coś powiedzieć? To przecież nie jest moje dziecko.

Coś ci się pomyliło, dziewczynko – odezwała się Dasza spokojnie. – Jesteś jeszcze za młoda na imprezy w klubach.

Mamo, o czym ty mówisz? Wszyscy chodzą – Pola zerwała się i z kieszeni spodni wyciągnęła dwa świstki. – Proszę bardzo, to jest wejściówka, kupiłam za swoje, a to musisz podpisać.

Muszę? – mruknęła Dasza.

Pokaż – nie wytrzymałem. – Proszę.

Dasza bez słowa podała mi wąski papierek: „Wyrażam zgodę na udział syna/córki w zamkniętej imprezie w klubie Candy Bar. Przyjmuję również do wiadomości, że podczas imprezy sprzedawany będzie alkohol. Candy Bar nie ponosi odpowiedzialności… „.

Co to ma być? – jęknąłem. – Przecież jest zakaz sprzedaży alkoholu niepełnoletnim.

No to co? – Dasza wzruszyła ramionami. – Tu się codziennie produkuje przepisy, których nikt nie zamierza przestrzegać.

Gdzie indziej za taki numer bar traci licencję na alkohol. Na bardzo długo.

A tu wystarczy dupokryjka na świstku i jest impreza dla małolatów.

Podpisz, mamo, bo potem zapomnimy – włączyła się Pola, patrząc na mnie z nieukrywaną nienawiścią i pogardą. Więc jednak.

Chyba żartujesz! – parsknąłem. Kto by wytrzymał?

– Rozmawiam z moją mamą – przypomniała mi.

I słusznie. W zasadzie.

Od razu się zamknąłem. Nie mój problem. Niech sobie skaczą do oczu, ja idę poczytać.

– Nie pójdziesz tam, córeczko – powiedziała Dasza.

– Ale mamo!

– Nie ma mowy. Jeszcze za wcześnie na chodzenie po klubach.

Mamo, posłuchaj, Doti mówi…

Nie. Nie interesuje mnie, co mówi Doti. Ona nie ma jakiegoś normalnego imienia?

Dorota.

Więc mów normalnie.

Mówię normalnie, ty jesteś Daria, a wszyscy mówią Dasza.

Dasza to zdrobnienie od Darii.

A Doti zdrobnienie od Doroty.

Dasza odetchnęła głęboko. Mnie by dawno szlag trafił na miejscu i zapeklował przy okazji.

– Rozumiem. Zatem nie obchodzi mnie, co mówi twoja nowa przyjaciółka Dorota. Ty mnie obchodzisz. Nie pójdziesz. To jest po prostu niebezpieczne dla dziewczynki w twoim wieku.

Pola rozpłakała się i pomaszerowała na górę, poskarżyć się swojemu laptopowi.

– Ja nie jestem, kurwa, dziewczynka! – udało nam się usłyszeć. I tak za dużo.

A to była zaledwie przygrywka.

Odziedziczyłem po swoim poprzedniku grupę konsultantów, ludzi raczej niedoświadczonych, którzy z ramienia firmy prowadzili rozmowy z potencjalnymi klientami, próbując ich zachęcić do skorzystania z naszych usług. Kończyło się na próbach. Świeżo upieczeni managerowie tej grupy oduczyli ją właściwie pracy zespołowej, a chwilami wydawało się, że i pracy w ogóle. Ludzie byli zastraszeni, przyzwyczajeni do „robótki”, „rzeźbienia” i ogólnie „kilowania czasu”, czyli spędzania długich godzin u klientów bez specjalnych efektów.

Każdy, kto kiedykolwiek uczestniczył w profesjonalnej prezentacji kosmicznego odkurzacza, który kosztuje cztery średnie krajowe, albo patelni za równowartość miesięcznych poborów, wie, jaka to ciężka robota namawiać ludzi do zakupu ponad ich możliwości. Patrzą na ciebie jak na urodzinowego clowna, a w duchu i tak myślą o ukochanym dwudziestoletnim odkurzaczu i patelni z supermarketu. A ty wiesz, że to dla nich ogromny wydatek, ale wiesz również, że ten ich odkurzacz i patelnia powinny natychmiast wylądować na wysypisku. Więc tokujesz jak uliczny sprzedawca śledzi, mając nadzieję, że komuś jednak podziałasz na wyobraźnię.

Ale managerowie byli bardzo zajęci monitorowaniem „kilowania” i czysto papierowymi wynikami. Raczej ilość niż jakość. Najważniejsze były słupki. Spędzali całe dnie, przerabiając raporty konsultantów na swoją modłę, ale nie przychodziło im do głowy, że można poprosić autora raportu o zrobienie poprawek, jakie uznawali za konieczne. Nie wpadli też na to, że dowodzenie grupą ludzi wymaga komunikowania się z nimi, a nawet mówienia im „dzień dobry” i „do widzenia”.

Po paru tygodniach pracy zorientowałem się, że managerowie narzekają bez przerwy na konsultantów, ale nikt z tymi ludźmi nie rozmawia. Latają jak kot z pęcherzem od klienta do klienta i bardzo niewiele z tego wynika poza statystykami.

Początkowo konsultanci traktowali mnie bardzo nieufnie – wiadomo, przyjechał niby Polak, ale z Ameryki, będzie się mądrzył. Powoli jednak zaczynali rozumieć, że nie jestem tu kolejnym chętnym do ustawiania ich pod ścianą. Od nich dowiedziałem się, co wyrabiają obaj managerowie i jak to wygląda z perspektywy konsultantów – z perspektywy zarządu wyglądało tak, że dwaj pracowici managerowie mają pod sobą gromadę leniwych bałwanów.

Zacząłem od zaproszenia obu na lunch do knajpy, gdzie było także coś bez mięsa (trochę zadbałem o swoje interesy), w okolicach Puławskiej. Pod pretekstem rozmowy o strategii rozwoju grupy – to idealne w takich sytuacjach słowa klucze – poruszyłem temat konfliktu z konsultantami. Omal się przystawkami nie udławili ze zdziwienia. Oni tego nie widzieli i nie wiedzieli. W ogóle nie zdawali sobie sprawy, jak ich zachowanie może wpływa na staff. Bez oporów zgodzili się wypróbować parę sposobów na unikanie sytuacji konfliktowych i wyrażać swoje opinie bez obrażania ludzi.

Jakoś za prosto to poszło. Wrodzony pesymizm zaczął mi się znowu dawać we znaki.

Tydzień później, w piątek wieczorem, okazało się, że Pola musi jechać do centrum po jakiś bardzo ważny zeszyt, który miała jej oddać Doti. Z jakichś tajemniczych powodów to Pola musiała jechać do niej, a nie odwrotnie. Musiała i to natychmiast.

Było już niemal ciemno, Dorota, która mieszkała na Mokotowie, czekała na ten zeszyt na Chmielnej – brzmiało to mało przekonująco. Dasza się nie zgodziła. Szczęśliwie nie było mnie przy tym, bo Pola dostała furii i zamknęła się w schowku pod schodami, blokując składane drzwi kijem od szczotki.

Kiedy wróciłem z pracy, nadal okupowała schowek. Dasza dość teatralnym szeptem wyjaśniła mi, co się dzieje. Nim zdążyłem się odezwać, zdjąć marynarkę i zająć się problemem, spod drzwi schowka wysunęła się kartka – Pola zamknęła się we wściekłym szale, wszelako wcześniej profilaktycznie zaopatrzyła się w przybory do pisania. Bardzo ciekawe!

Rodzice i Legalni Opiekunowie/

Skoro świat jest taki niebezpieczny i okrutny, to ja pozostanę w schowku pod schodami, bo tylko tu nikt mi nic złego nie zrobi.