– Normalne – roześmiał się. – Jest na to bardzo prosty sposób.
Zgłupiałem, bo dopiero w tej chwili dotarło do mnie, że naprawdę to powiedziałem. Musiało mnie rzeczywiście mocno uwierać.
– Dziecko wraca do swojego łóżeczka – zaczął wyliczać, odginając palce – matka dziecka śpi z tobą i budzi się do karmienia, a ty budzisz się razem z nią, wstajesz, przynosisz jej dziecko do karmienia, czekasz, aż skończy, i odnosisz z powrotem do łóżeczka. I po sprawie. Masz znowu żonę. He, he.
Wracając znad jezior, opracowałem precyzyjny scenariusz wyprowadzenia Uli do własnego łóżka i do jej własnego pokoju.
Faktycznie. Proste jak drut. Szczególnie powtórzone trzy razy każdej nocy.
Po jednej z nocy wypełnionych owymi, by tak rzec, aktami przerywanymi, musiałem wziąć udział w dorocznym zebraniu gremium zajmującego się oceną pracowników. Dotarłem tam, ledwie powłócząc nogami, otumaniony i śpiący. Na szczęście, bo nie wiem, jak przeżyłbym to żenujące widowisko, gdybym był w swojej normalnej formie roboczej.
Teoretycznie takie roczne oceny odbywają się według bardzo szczegółowych i ujednoliconych kryteriów. Tutaj ujednolicone były wyłącznie stroje obecnych, reszta wyglądała mniej więcej tak:
– Ja tego Kowalskiego nie lubię, bo oddaje mi raporty bez marginesów. A poza tym, to on jakoś za wcześnie wychodzi z pracy. No i zębów nie myje. Nie zasługuje na podwyżkę.
Albo:
– Ta Kowalska jest za młoda, żeby ją awansować. Jeszcze rok w tym samym miejscu dobrze jej zrobi.
Welcome home! Wszędzie to samo.
Czy ja już zawsze będę tylko marzyć o innym świecie z innym ładem i przejrzystymi strukturami? Przynajmniej w pracy. Może bym poszukał innej pracy?!
Już po miesiącu wciągania wózka na trzecie piętro Dasza przestała opowiadać o pięknym widoku z okna i psiej łączce, idealnej dla Figi. Zaczęliśmy myśleć o kupieniu domu. Nie musiałem nawet specjalnie namawiać, Dasza sama zadzwoniła do agencji, przez którą wynajęliśmy to mieszkanie.
Mieli dom na sprzedaż. W Michałowicach. Kawał drogi, ale nie aż tak tragicznie, bo jeździ tam WKD.
Obejrzeliśmy sobie mapę okolic Warszawy, po czym pojechaliśmy z dzieckiem przy piersi, entuzjastyczni i napaleni.
Właścicielem domu z zapuszczonym ogrodem okazał się znany ponoć rzeźbiarz mieszkający z dwoma nastoletnimi synami. Facet owdowiał rok temu. Nic w jego zachowaniu nie wskazywało na to, żeby przez ten rok udało mu się ruszyć z miejsca. Synowie wyglądali tylko trochę lepiej. Jeśli dobrze zrozumiałem, ich matka zmarła po dziesięciu latach wyniszczającej, obłożnej choroby. Z punktu widzenia tych chłopaków musiała chorować od zawsze, od kiedy pamiętali. Wszyscy trzej wyglądali jak ludzie w ciężkiej depresji. Depresję miał również dom, w którym panował półmrok, bo nikt w nim nie odsuwał zasłon. Dasza odsłoniła jedną z nich – okno było tak brudne, że chyba rzeczywiście nie sprawiło to różnicy.
Nie miałem pojęcia, w czym rzeźbi właściciel, ale wokół domu i w garażu walały się tony odłamków jakichś kamieni i butwiejących kawałków drewna. Niektóre zdążyły już szczelnie obrosnąć rozpanoszonym zuchwale dzikim winem. Jeżeli o ogrodzie można było powiedzieć, że jest nawet stylowy w tym swoim zapuszczeniu, to dom był po prostu brudny, przesiąknięty smrodem papierosów i niepranych skarpet. Ale miał też piękne drewniane schody, zakamarki, wielką pracownię od parteru po strop z ogromnymi bocznymi oknami, salon z widokiem na taras i zdziczałe krzewy jaśminu.
I mimo wszystko jakieś ciepło wyczuwalne pod całym tym zaniedbaniem, depresją i brudem. Było tam coś, co mnie ujęło.
Wyszliśmy, agent z biura nieruchomości wyglądał na lekko zakłopotanego.
Możemy jeszcze obejrzeć dwa inne – zaproponował.
Dobrze – zgodziliśmy się i ruszyliśmy do naszego samochodu.
Wsiedliśmy, spojrzeliśmy po sobie.
Wygląda strasznie – powiedziała Dasza – ale myślę, że to jest to. Tylko wiesz, jaki jest problem.
Szkoła Poli?
Ciężka sprawa – westchnęła Dasza.
Obejrzeliśmy tamte dwa domy i jeszcze jakieś, ale ciągnął nas ten pogrążony w depresji. Wahaliśmy się przez miesiąc Dom nie znalazł w tym czasie kupca, co powinno było nas ostrzec, ale uznaliśmy to za cudowny zbieg okoliczności i palec przeznaczenia, który wskazywał nam drogę do Michałowic.
Zarabiałem wtedy całkiem OK. Miałem jednak na utrzymaniu rodzinę, płaciłem najwyższe polskie podatki, w tym coś, co się nazywa ZUS, na emeryturę, której nigdy tu pewnie nie zobaczę. No i płaciłem kalifornijskie alimenty Helen. Uzbierałem tylko na zadatek, konieczny przy umowie wstępnej. Musiałem zaprzedać duszę za kredyt.
Początkowo wydawało mi się to tylko zgrabnym sformułowaniem, ale po dwóch tygodniach rozmów w bankach zorientowałem się, że „zaprzedanie duszy” to niezwykle eleganckie określenie bandyckiego procederu, jakim jest udzielanie pożyczki na zakup domu. W euro! Co za idiota! Ale nie było innego sposobu, by się porwać na taką inwestycję.
Nikt mi nie wierzył, na wszystko potrzebowałem taczki papierów z pieczęciami, bo tutaj urzędnicy bankowi niezmiennie wierzą w magiczną moc pieczęci. Najlepiej okrągłej.
Jakbym sam sobie takiej nie mógł wyprodukować na kolorowej drukarce! Pieczęć i procedura. Nie wiem, może specjalnie tak ich dobierają, żeby nawet przez przypadek nie podjęli jakiejś niestandardowej decyzji. Nikogo nie obchodził mój potencjał, moje przyszłe zarobki – tu, zaraz, z marszu musiałem oddać pod zastaw dom, swoją polisę na życie i cesję ubezpieczenia na dom. Tylko tak mogliśmy dostać ten cholerny kredyt. Nie wiedziałem, śmiać się czy płakać, ale w końcu podpisałem wszystkie cyrografy.
Tymczasem wymyśliliśmy z Daszą, że kiedy właściciel domu i jego synowie się wyprowadzą ze swoimi regałami, szafami, komodami, które wypełniały szczelnie wszystkie pokoje, to posprzątamy gruntownie i pomalujemy ściany. Potem powolutku zaczniemy remontować, a wprowadzimy się, jak się wprowadzimy. Ostatecznie nie tylko Pola musiała dojeżdżać do szkoły, dla mnie też oznaczało to dużą zmianę po wygodach metra. Ale ciągnęło mnie do domu przy cichej uliczce, o rzut kamieniem od lasu, bez zgiełku blokowego osiedla i samochodów jeżdżących pod oknami.
Pamiętam jesienne popołudnie, kiedy pan Słucki zabrał już stamtąd prawie wszystko, a my przyjechaliśmy tylko we dwoje.
Dopiero wtedy zobaczyłem, jak ten dom wygląda naprawdę, po zdjęciu zasłon i dywanów, odkręceniu regałów, wyniesieniu mebli. Zrobiło mi się słabo na widok wypaczonych okien, popękanych ścian, nadgniłych tu i ówdzie podłóg, zmurszałych futryn i kilometrów rur pociągniętych na zewnątrz, po ścianach. Dasza omal nie zatruła się środkiem grzybobójczym, którym musiała spryskać po sufit obie łazienki. Były zarośnięte brudem. Dosłownie. Drzwi od kabiny prysznicowej zostały mi w rękach po tym, jak udało mi się je otworzyć.
Zamiast zabierać się do malowania, trzeba było szykować pieniądze na generalny remont.
Rozejrzeliśmy się po ogrodzie. Wszedłem do pustego garażu, a tam, na środku, stał zdezelowany wózek inwalidzki, zapewne używany przez zmarłą właścicielkę domu. Przejmujący widok.
– Widzisz to? – zapytałem Daszę.
– Jak wykadrowane – powiedziała. – I straszne. Brr.
Zaczęliśmy remont. Spłukaliśmy się do minus jeden.
Byłem bankrutem z długiem jak stąd na Alaskę. Do dziś nie rozumiem, jak to się mogło stać.
Ale miałem, co chciałem.
5
Cudownie było znowu mieć małe dziecko. Cudownie było kupować pampersy, a tetrowe pieluszki wykorzystywać wyłącznie w charakterze ściereczek, spokojnie karmić piersią na żądanie bez niczyich uwag o głodzeniu i rozpuszczaniu dziecka oraz o nadzwyczajnych właściwościach przecieranej marchwianki. Cudownie było wiedzieć, że niektóre z dzisiejszych niewzruszonych zakazów piętnaście lat temu stanowiły najnowocześniejsze zalecenia – jak choćby układanie dziecka na brzuszku, dawniej lekarstwo na trawienie, problemy ze stawami i parę innych, obecnie – pierwsza przyczyna zespołu nagłej śmierci łóżeczkowej.