Parę dni przed majowym weekendem zadzwoniła Elka.
– Co robicie w przyszłą sobotę?
Siedzimy na tarasie i pijemy szampana – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo tak właśnie zamierzałam święcić drugą rocznicę naszego osobistego przewrotu majowego.
To bierzcie tego szampana w teczkę i przyjeżdżajcie do Bączyna.
– Ale my…
– Dasza, jest siedlisko do kupienia. Tam za kapliczką.
Poczułam zew. Od tylu lat powtarzałam, że Bączyn, gdzie nie ma sklepu, tylko taki z ciężarówki, raz na tydzień, nie ma przystanku, ale jest prąd, nawet telefon, kapliczka, ulica brukowana kocimi łbami i kilkanaście gospodarstw, to moje miejsce na ziemi. Chciałam tam być, robić cokolwiek, byle tylko na stare lata mieszkać właśnie tam, w drewnianym domu w Bączynie. Jak pojawił się Marcin, w jednej z pierwszych rozmów powiedziałam mu, że to moje największe marzenie.
I stało się. Znalazł się dom w Bączynie!
Marcin wracał akurat z ciężkiego audytu gdzieś na Pomorzu, roznosiło mnie z entuzjazmu, ale nie chciałam mówić mu o tym przez telefon.
Do wieczora miałam już wszystko przemyślane.
Nie mam pojęcia, jak ja to sobie wyobrażałam, przecież była Pola, była mała Ula, a tam daleko do wszystkiego, wokół las i głusza. Opętało mnie dokumentnie. Wiem, że to miało być później, dużo później, kiedy Marcin już rzuci w cholerę tę swoją pracę. Mieliśmy założyć fundację i w tym pięknym miejscu realizować nasze piękne projekty teatralne, poetyckie, muzyczne, wszystkie pomysły, jakie od roku przychodziły mi do głowy i odchodziły, spłoszone widokiem kury domowej, jaką stałam się nieoczekiwanie dla siebie samej.
Nie pamiętam, jak Marcin miał zarobić pieniądze na odsetki, z których mieliśmy żyć, ale wydawało mi się, że gdy zamieszkamy w Bączynie, to właściwie nie będziemy mieli większych wydatków. Chyba słusznie mi się wydawało?
Z trudem doczekałam późnego wieczoru, kiedy znaleźliśmy się w naszej sypialni.
– Marcin, co byś powiedział na to, żebyśmy kupili dom na wsi? – wypaliłam, choć wydawało mi się to niezwykle dyplomatycznym początkiem.
A nie kupiliśmy właśnie domu?
Tak, ale chodzi o dom w Bączynie.
W twoim mitycznym, bajecznym i wymarzonym Bączynie?
Ela dzwoniła, jest siedlisko do kupienia. Moglibyśmy tam pojechać w sobotę.
Nie moglibyśmy.
Dlaczego?
– Bo jedziemy w podróż przedślubną. Do Pragi. Samolot, hotel, wszystko załatwiłem. Poprosiłem twoją mamę, żeby przyjechała pomieszkać z Polą.
– Do Pragi? Z dzieckiem przy piersi?
Pokiwał głową.
– Jak sobie przypomnę tę drogę do Czarnej Białostockiej i dalej… do Pragi będzie chyba bliżej.
Miałam już na końcu języka, że wolę do Bączyna, że wcale tego ze mną nie uzgadniał, że właściwie po co do Pragi, ale widać entuzjazm nie odebrał mi resztek rozumu.
– Myślę sobie – dodał Marcin, przetaczając się na moją stronę łóżka – że możemy tam za to spokojnie pojechać w podróż poślubną i rzucić okiem na twój domek na kurzej łapce.
– To ja dzwonię do Elki! – chciałam się zerwać.
Marcin przytrzymał mnie obiema rękami.
– Elka nie zając – mruknął – tylko człowiek pracujący. O tej porze przewraca się na drugi bok.
Oprzytomniałam. Było już dobrze po północy.
Praga. Nic nie pamiętam z tamtego wyjazdu. Musiało być pięknie i błogo. Ale nie pamiętam. Dziwne.
Dwa tygodnie później wzięliśmy ślub. Dlaczego? Ze względu na podatki! Marcin omal nie przypłacił atakiem serca swojego pierwszego w Polsce zeznania podatkowego. Powtarzał tylko: „Za co, kurwa, i na co?” Dziwny jakiś. Wszyscy przecież wiedzieli, jak jest.
Moim świadkiem była Elka, przez większą część ceremonii z płaczącą Ulą na rękach, świadkiem Marcina był mąż Jolki, jego siostry. Przyjechała moja mama z siostrami. Nawet rodzice Marcina się pofatygowali, chociaż z ich punktu widzenia ślub cywilny miał tyle powagi, co wizyta na poczcie. Trudno.
Poszliśmy do urzędu na piechotę, w nieco rozwleczonym orszaku, który otwierała Pola, z zadartym nosem krocząca w długiej sukience z konopi. Na zdjęciu, które mąż Jolki cyknął nam po drodze, wygląda jak mistrz ceremonii.
Pobraliśmy się, bo tak chcieliśmy, i całe szczęście, żeśmy się zdecydowali.
Nie pojechaliśmy w podróż poślubną do Bączyna.
Nie kupiliśmy siedliska.
Tydzień po ślubie się zaczęło.
„PUDOWY KAMIEŃ”
czerwiec 2003 – grudzień 2004
1
Cały ten nasz czas romansowo – przedmałżeński wydaje mi się dziś zamazany, niewyraźny. Z trudem wydobywam z pamięci jakieś akcje, działania, epizody. To, co się potem stało, było taką cezurą, że cała reszta odpłynęła. Nawet narodziny Uli… wydaje się, jakby to było w innym życiu.
Zbliżały się wakacje i finał gimnazjum. Pola, po długich wahaniach, jeszcze w maju zdała egzamin do akademicko luźnego, bym powiedział, liceum społecznego, ale tak czy tak nie miała specjalnych ambicji naukowych. Za to najwyraźniej ocknęły się ze snu zimowego jej ambicje artystyczne, bo nie pytając nas o zdanie, zdała również na wydział wokalny w szkole muzycznej. Z wyjaśnień udzielanych niechętnie i półgębkiem domyśliliśmy się, że miało to coś wspólnego z Michałem, który zdał do klasy klarnetu. Czego mógł szukać w tradycyjnej szkole muzycznej znawca metalowego brzmienia, nie udało nam się dowiedzieć. W tej kwestii Pola załatwiła nas odmownie: poszła, zdała, bo chciała doskonalić technikę śpiewu – jej sprawa, więcej nie musimy wiedzieć.
Nie najlepiej się czuła od wiosny, a to w uchu jej szumiało, a to w oku pikało, a to w głowie jej się kręciło. Kładliśmy to na karb egzaminów, jednych, drugich, trzecich i normalnych w takich razach napięć. Parę dni przed naszym ślubem wymiotowała – ja uznałem to za zdrowy objaw nerwów przedślubnych, Dasza się nawet zaniepokoiła, ale w ciągu dwóch dni wszystko wróciło do normy.
Pola wybierała się na obóz wędrowny w góry i trzeba było wypełnić kartę, którą musiał też podpisać lekarz. W gimnazjum był czynny codziennie gabinet lekarski, niestety Pola przez dwa tygodnie nie znalazła chwili, żeby do niego zajrzeć. W końcu Dasza poszła z nią do internisty u nas, w Michałowicach. Pani doktor po rozmowie z Polą nie podpisała karty i powiedziała, że powinniśmy się zgłosić do okulisty. Dasza próbowała się umówić normalnie, w przychodni, okazało się jednak, że na taką wizytę trzeba czekać parę tygodni. Zaproponowałem, że w wolnej chwili pojadę z nią do lecznicy, w której miałem swój firmowy pakiet ubezpieczeniowy.
Następnego dnia z samego rana wybraliśmy się z Polą na wycieczkę rowerową.
W ramach naszej ciężko wywalczonej komitywy jeździliśmy czasami a to w stronę Otrębusów, a to do Żółwina albo zwyczajnie do Lasu Młochowskiego. Tym razem po paruset metrach Pola zawróciła i ruszyła w stronę domu, prowadząc rower.
Zapomniałaś czegoś? – zapytałem, kiedy udało mi się dowołać psa, który poleciał daleko do przodu, a potem ją dogonić.
Nie, jakoś źle widzę i kręci mi się w głowie.
Popatrzyłem jej w oczy i… nie pamiętam, co takiego zobaczyłem, ale pomyślałem, że nie ma co zwlekać z okulistą, i oboje zawróciliśmy.
Pojechaliśmy do lecznicy w centrum miasta. Czekaliśmy dosyć długo, bo ktoś pomylił godziny, nie wiem, w każdym razie siedzieliśmy na korytarzu, a ja kontemplowałem nogi pielęgniarek w bardzo krótkich spódniczkach i myślałem sobie, że to taka dziwna specyfika – luksus musi się zawsze wiązać z seksem. Bo to była bardzo porządna przychodnia, a pielęgniarki pomykały w tych spódniczkach jak jakieś hostessy na promocji luksusowego koniaku.