Schodząc z synkami ze wzgórza, Anders czuł się wspaniale. Mocno trzymał ich za ręce. Chłopcy raczej podskakiwali, niż szli. Chwilami musiał biec, żeby za nimi nadążyć. Ludzie kłaniali im się i uśmiechali. W podskokach doszli do głównej ulicy. Anders wiedział, że wyglądają czarująco – on wysoki, postawny, w niedzielnym garniturze, chłopcy także ładnie, jak na synów kamieniarza, ubrani, z czuprynami jasnymi jak u ojca. Brązowe oczy też odziedziczyli po nim. Często słyszał, że są do niego podobni, i zawsze wtedy puchł z dumy. Czasem wzdychał z ulgą, że w niczym nie przypominają matki – ani urodą, ani charakterem. Miał nadzieję, że gdy dorosną, nie staną się równie bezwzględni jak ona. Tę bezwzględność dostrzegł zresztą dopiero po latach.
Mijali sklep. Anders przyspieszył kroku, starając się nie patrzeć w jego stronę. Wprawdzie od czasu do czasu musiał tam robić zakupy, ale wiedział, co ludzie mówią, i dlatego starał się robić to jak najrzadziej. Gdyby nie wierzył, że w tych plotkach tkwi ziarno prawdy, chodziłby tam z podniesioną głową. Ale nie wątpił, że to prawda, i to było najgorsze. Potwierdzał to lekceważący uśmieszek i bezczelny ton sklepikarza. Czasem Anders zastanawiał się, co jeszcze będzie musiał znieść. Gdyby nie dzieci, już dawno by od niej odszedł. Zaczął więc szukać innego rozwiązania. Wydawało mu się, że wymyślił, i był już bliski zrealizowania planu. Kosztowało go to rok ciężkiej pracy. Jeszcze trochę i będą mieli szansę zacząć od początku, może wszystko zmieni się na lepsze. Agnes dostanie to, czego pragnie, i przestanie się poddawać temu złemu, co jej zalega w piersi. Wyobrażał sobie ich nowe, wspólne życie, o tyle lepsze od tego tutaj. Oni dwoje i dzieci.
Mocno ścisnął rączki chłopców. Uśmiechnął się do nich, a oni zadarli główki, żeby na niego spojrzeć.
– Tato, dostaniemy iryska? – spytał z nadzieją Johan. Tata wyraźnie miał dobry humor. Nie mylił się. Anders myślał przez chwilę, skinął głową i chłopcy zaczęli podskakiwać z niecierpliwości. Musieli wprawdzie wejść do sklepu, ale trudno. Wkrótce uwolni się od tego wszystkiego.
Gdy wyszło na jaw zaniedbanie Ernsta, cały komisariat ogarnęło przygnębienie. Gösta ukrył się w swoim pokoju. Z niedowierzaniem kręcił głową. W ciągu ostatnich lat Ernstowi udało się popełnić niejedno głupstwo, ale tym razem przekroczył wszelkie granice. Pewnie wyleci, po tym wyczynie nawet Mellberg nie będzie go bronił.
Gösta niechętnie spojrzał w okno. Nie znosił tej pory roku, było jeszcze gorzej niż zimą. Miał jeszcze w pamięci lato i wciąż potrafił wyliczyć, ile punktów uzyskał we wszystkich turniejach golfa. Wraz z nadejściem zimy wszystko to odchodziło w niepamięć. Nie mógł uwierzyć, że uderzał tak fenomenalnie. Może to był tylko piękny sen.
Przerwał mu dzwonek telefonu.
– Gösta Flygare, słucham.
– Cześć, mówi Annika. Mam na linii Pedersena. Chciał rozmawiać z Patrikiem, ale trudno go złapać. Porozmawiasz z nim?
– Oczywiście, łącz. – Gösta przez kilka sekund słyszał stuki na linii, w końcu odezwał się lekarz sądowy.
– Halo?
– Słucham. Mówi Gösta Flygare.
– Słyszałem, że Patrik jest w terenie. Należysz do ekipy, która prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa tej dziewczynki, prawda?
– Tak. W większym lub mniejszym stopniu wszyscy do niej należymy.
– Dobrze, w takim razie odczytam ci, czego się dowiedzieliśmy. Zależy mi, żebyś przekazał to Hedströmowi.
Gösta pomyślał, że Pedersen słyszał o wpadce Ernsta, ale uznał, że to niemożliwe. Pewnie chciał tylko podkreślić, że koniecznie trzeba przekazać wszystko Patrikowi, bo to on kieruje śledztwem. Gösta nie zamierzał powtarzać błędu Lundgrena i obiecał, że powtórzy Hedströmowi wszystko, co do przecinka.
– Zanotuję wszystkie szczegóły, ale na pewno jak zwykle przyślecie faks.
– Oczywiście – odpowiedział Pedersen. – No więc tak: zrobiliśmy analizę popiołu. Wiesz, chodzi o popiół, który dziewczynka miała w żołądku i w płucach.
– Tak, znam szczegóły – wtrącił Gösta nie bez irytacji. Czy Pedersen bierze go za bufetowego, czy co? Pedersen, jeśli nawet zauważył ten ton, pozostawił go bez komentarza i spokojnie mówił dalej.
– Udało nam się ustalić parę interesujących rzeczy. Po pierwsze, popiół nie jest świeży, a część – przerwał – nawet dość stara.
– Dość stara – burknął Gösta, ale nie ukrywał ciekawości. – Co to znaczy? Mowa o epoce kamienia czy o szczęśliwych latach sześćdziesiątych?
– W tym szkopuł. Według laboratorium kryminalistycznego trudno to określić. Szacują, że ma od pięćdziesięciu do stu lat.
– Stuletni popiół? – zdumiał się Gösta.
– Tak, albo pięćdziesięcioletni. Albo coś pomiędzy. Jest jeszcze jedna szczególna rzecz. Otóż w popiele znaleziono również drobinki kamienia. Konkretnie – granitu.
– Granitu? Skąd się wziął ten popiół? Przecież nie mógł się spalić kawałek granitu, prawda?
– Jak wiadomo, kamień się nie pali. Te drobinki musiały tam być od początku. Nadal analizują materiał, żeby ustalić konkrety. Ale…
Gösta zrozumiał, że zaraz dowie się czegoś istotnego.
– Ale co? – spytał wyczekująco.
– Na razie ustalili, że to mieszanka. Znaleziono szczątki drewna zmieszane ze… – znów przerwał – szczątkami organicznymi.
– Szczątkami organicznymi? Czy dobrze rozumiem, że chodzi o szczątki ludzkie?
– Wykażą to dopiero dalsze badania. Jeszcze nie udało się stwierdzić, czy chodzi o szczątki ludzkie, czy zwierzęce. Może w ogóle się nie da, ale będą próbować. Ale, jak już powiedziałem, wszystko jest zmieszane z resztkami drewna i drobinkami granitu.
– Jasny gwint – powiedział Gösta. – To znaczy, że ktoś przechowywał stary popiół.
– Albo go znalazł.
– Zgadza się, też tak mogło być.
– Jest w czym grzebać – sucho zauważył Pedersen. – Być może za parę dni będziemy mogli powiedzieć więcej, na przykład czy szczątki są ludzkie. Na razie musi wam wystarczyć to, co jest.
– Naturalnie – odpowiedział Gösta. Wyobrażał sobie miny kolegów, kiedy im opowie, czego się dowiedział. To prawdziwa bomba. Pytanie tylko, co dalej z tym fantem.
Odłożył słuchawkę, żeby odebrać faks. Szczególnie drobinki granitu nie dawały mu spokoju. To mógłby być jakiś trop. Ale ta myśl mu umknęła.
Asta stęknęła, wstając z podłogi. Deski były stare, jak cały dom, i można je było czyścić jedynie szarym mydłem. Z wiekiem coraz trudniej jej było szorować na kolanach. Może da radę jeszcze jakiś czas.
Rozejrzała się po domu. Mieszka tu od czterdziestu lat. Z Arnem. Wcześniej Arne mieszkał tu ze swoimi rodzicami. Przez pierwszych kilka lat mieszkali z teściami, dopóki nagle nie odeszli, najpierw jedno, a po paru miesiącach drugie. Były to trudne lata. Zawstydziła się tej myśli, ale tak właśnie było. Teść był szorstki w obejściu, zachowywał się jak generał. Teściowej też nic nie brakowało. Arne nigdy o tym nie mówił, ale z tego, co mu się wymykało od czasu do czasu, wynikało, że w dzieciństwie musiał często dostawać lanie. Może właśnie dlatego był taki surowy dla Niclasa. Kto wierzy, że jest kochany, gdy go chłoszczą, ten sam potem chłoszcze. W przypadku Niclasa nie była to rózga, lecz pas. Gruby, brązowy pas. Wisiał zawsze na drzwiach spiżarni, od środka. Arne wyciągał go za każdym razem, gdy syn zrobił coś, co mu się nie spodobało. Asta nie miała śmiałości podważać jego metod wychowawczych. Oczywiście serce pękało jej z żalu, gdy słyszała zdławione krzyki, a potem, już po wszystkim, ocierała synowi łzy. Ale przecież Arne wiedział lepiej.