Выбрать главу

– Zaparzę herbatę – zaproponował.

W mieszkaniu nie było oddzielnej kuchni; przy ścianie dziennego pokoju stała kuchenka, minilodówka oraz zardzewiały zlewozmywak. Sung postawił tani czajnik na palącym się nierówno palniku i wyjął z szafki paczkę z herbatą.

– Urząd wypuścił pana za poręczeniem? – zapytała Sachs.

Sung kiwnął głową.

– Wystąpiłem oficjalnie o azyl. Spędziłem dwa lata w obozie reedukacyjnym. I publikowałem artykuły atakujące Pekin za łamanie praw człowieka. Ściągnęliśmy parę z nich w charakterze dowodów rzeczowych. Urzędnik, który mnie przesłuchiwał, powiedział, że powinienem uzyskać azyl.

Sachs patrzyła, jak stawia na tacy dwie filiżanki, a potem rozdziera saszetki z herbatą, wrzuca je do glinianego imbryka i zalewa gorącą wodą. Postawił tacę na stole, nalał herbaty do filiżanek i podał jej jedną z nich. Biorąc ją z jego rąk, poczuła, że dłonie ma delikatne, a jednocześnie bardzo silne.

– Czy pojawiły się jakieś wiadomości o innych? – zapytał.

– Są gdzieś na Manhattanie. Niedaleko stąd znaleźliśmy porzuconą furgonetkę, którą ukradli. Chciałabym zadać panu parę pytań na ich temat.

– Udało się uciec dwóm rodzinom, Changom i Wu, a także paru innym osobom. Kilku marynarzy też wyskoczyło ze statku. Chang próbował ich ratować, ale zginęli od strzału Ducha.

Sachs skosztowała herbaty.

– A Duch? Wie pan o nim coś, co pomogłoby nam go znaleźć?

Sung potrząsnął głową.

– Pomniejsi szmuglerzy w Chinach mówili, że po wylądowaniu nigdy go już nie zobaczymy.

– Naszym zdaniem miał na pokładzie pomocnika, który udawał imigranta. Wie pan, kto to mógł być?

– Nie – odparł Sung. – W ładowni było kilka osób, które trzymały się na uboczu. To mógł być każdy z nich. – Nagle spoważniał i zaczął się nad czymś zastanawiać. – Jedna rzecz… – mruknął. – Nie wiem, czy to wam pomoże… chodzi o coś, co słyszałem. Mówiąc raz o Duchu, kapitan użył zwrotu: Po fu chen zhou. W dosłownym tłumaczeniu znaczy to: „Rozbijcie sagany i zatopcie łodzie”. Wy powiedzielibyście pewnie „nie ma odwrotu”. Przypisuje się to powiedzenie pewnemu wodzowi z czasów dynastii Qin. Gdy jego oddziały przekroczyły rzekę, żeby zaatakować przeciwnika, to właśnie kazał zrobić swoim żołnierzom: rozbić sagany i zatopić łodzie. Jeśli chcieli przeżyć, musieli ruszyć do przodu i zwyciężyć wroga. Duch jest tego rodzaju przeciwnikiem.

A więc nie spocznie, dopóki nie pozabija wszystkich członków obu rodzin, uświadomiła sobie z dreszczem grozy Sachs.

Zapadło milczenie i przez chwilę słyszeli tylko odgłosy ulicznego ruchu na Canal Street.

– Pana żona jest w Chinach? – zapytała wiedziona dziwnym impulsem.

Sung spojrzał jej prosto w oczy.

– W zeszłym roku zmarła w obozie reedukacyjnym. Władze nie powiedziały mi, na co chorowała.

– Też była dysydentką?

– Dzięki temu się spotkaliśmy. Na manifestacji w Pekinie – dodał cicho i wypił łyk herbaty. – Doszedłem do wniosku, że nie mogę dłużej zostać w kraju. Postanowiłem przyjechać tutaj i poprosić o azyl.

Mówiąc te słowa, dotknął amuletu, który nosił. Sachs podążyła wzrokiem za jego dłonią. Spostrzegłszy to, zdjął wisiorek z szyi i podał jej.

– Mój szczęśliwy talizman. Może naprawdę jest skuteczny – dodał ze śmiechem. – Sprowadził panią, kiedy tonąłem.

– Co to jest? – zapytała, przyglądając się z bliska amuletowi.

– To figurka z Qingtian, na południe od Fuzhou. Tamtejszy steatyt jest bardzo znany. To prezent od mojej żony.

– Jest pęknięta – stwierdziła, wodząc paznokciem po rysie.

Od figurki odłupał się kawałek miękkiego minerału.

– Rozbiła się o skałę, której się czepiałem, kiedy pani przypłynęła mi na ratunek.

Figurka przedstawiała siedzącą na piętach małpę. Zwierzę miało w sobie coś ludzkiego, wydawało się przebiegłe i sprytne.

– To słynna postać z chińskiej mitologii – wyjaśnił Sung. – Małpi król.

Oddała mu wisiorek. Sung zawiesił go na szyi i amulet znalazł się ponownie na jego muskularnej piersi. Bandaży po postrzale Ducha nie było prawie widać pod niebieską flanelową koszulą. Nagle stał się dla niej kimś ważnym. Poczuła, że w jakiś niewytłumaczalny sposób ten mężczyzna, który był jej prawie obcy, dodaje jej otuchy. Wstała z fotela.

– Muszę już wracać do człowieka, z którym pracuję – powiedziała. – Do Lincolna Rhyme'a.

– Niech pani zaczeka – poprosił Sung i wziął ją za rękę. Poczuła łagodną siłę emanującą z jego dłoni. – Proszę otworzyć usta.

– Po co?

– Jestem lekarzem. Chcę obejrzeć pani język.

Rozbawiona, zrobiła to, o co prosił.

– Ma pani artretyzm – stwierdził.

– Chroniczny – odparła. – Jak pan to odgadł?

– Mówiłem już pani: jestem lekarzem. Niech pani do mnie wróci, to panią wyleczę. Chińska medycyna jest najlepsza na chroniczne bóle i dyskomfort. Ocaliła mi pani życie. Byłbym niepocieszony, gdy bym się pani za to nie odwdzięczył.

Kiedy się wahała, jakby w odpowiedzi na jego prośbę, kolano przeszył jej ostry ból. Wyjęła długopis i zapisała Sungowi numer swojego telefonu.

Stojąc na Central Park West Street, Sonny Li nie wiedział, co ma o tym wszystkim sądzić. Kim są tutaj pracownicy urzędu bezpieczeństwa publicznego? Najpierw Hongse, która prowadziła ten żółty sportowy wóz niczym jakaś policjantka z telewizyjnego serialu. A teraz ten luksusowy dom, w którym podobno policjanci mieli prowadzić śledztwo przeciwko Duchowi. Żadnego funkcjonariusza chińskiego urzędu bezpieczeństwa nie byłoby stać na takie luksusy.

Li odrzucił na bok papierosa, przeszedł szybko na drugą stronę ulicy i skręcił w alejkę, która prowadziła na tyły budynku. Przystanął na chwilę, wyjrzał zza rogu i odkrył, że tylne drzwi są otwarte. Po chwili wyszedł przez nie starannie uczesany młody blondyn, ubrany w ciemne spodnie, jasną koszulę i kwiecisty krawat. W ręku niósł dwie plastikowe torby ze śmieciami, które wrzucił do dużego metalowego pojemnika. Następnie rozejrzał się dookoła i zamknął za sobą drzwi, które nie zatrzasnęły się jednak jak trzeba.

Sonny Li wślizgnął się do piwnicy. Słysząc oddalające się na górze kroki, schował się za stosem dużych pudeł na wypadek, gdyby blondyn wrócił, on jednak najwyraźniej udał się do innych zajęć. Li opuścił kryjówkę i powoli wspiął się po schodach. Na piętrze stanął przy drzwiach i lekko je uchylił.

Usłyszał głośne kroki.

– Wrócimy za parę godzin, Linc – zawołał ktoś.

– Hej, Lincoln, a może chcesz, żeby jeden z nas został? – zapytał ktoś inny.

I kolejny głos, poirytowany:

– Został? Po co miałbym chcieć, żeby ktoś został? Chcę wreszcie trochę popracować.

– Dobra, dobra.

Odgłosy wychodzących z domu osób i zamykanych drzwi. A potem cisza. Sonny Li otworzył nieco tylne wejście i zerknął do środka. Miał przed sobą długi korytarz, który prowadził do frontowych, dopiero co zamkniętych drzwi. Po prawej stronie znajdował się chyba salon. Li zajrzał tam. Dziwny widok: cały pokój wypełniony był naukową aparaturą, komputerami, roboczymi stołami, diagramami i książkami.

Najdziwniejszy był jednak ciemnowłosy mężczyzna, który siedział w czerwonym wózku inwalidzkim pośrodku pokoju i wpatrując się w ekran komputera, mówił, jak się zdawało, sam do siebie. Po chwili Li zorientował się, że mówi do mikrofonu przy ustach. Mikrofon przekazywał chyba sygnały do komputera, mówił mu, co ma robić. Czy ten osobnik to był właśnie Lincoln Rhyme?

Sonny Li podniósł pistolet i wszedł do pokoju.

Nie miał zielonego pojęcia, skąd się nagle wzięli ci faceci. Jeden z nich – o wiele od niego wyższy – był czarny jak węgiel i miał na sobie garnitur i jasnożółtą koszulę. Płynnym ruchem wyrwał pistolet z dłoni Li i przystawił mu lufę do skroni. Drugi mężczyzna, niski i gruby, przewrócił go na podłogę i ukląkł mu na plecach. Li poczuł, że brakuje mu tchu. Ostry ból przeszył jego brzuch i boki.