– Mówisz po angielsku? – rzucił ostro czarny facet.
Li był zbyt wstrząśnięty, żeby odpowiedzieć.
Nagle pojawił się przy nim Chińczyk w stylowym ciemnym garniturze, z wiszącą na szyi odznaką, i zadał to samo pytanie po chińsku. Mówił w dialekcie kantońskim, ale Li zrozumiał go.
– Tak – odparł zdyszany. – Mówię po angielsku.
Mężczyzna w wózku odwrócił się w jego stronę.
– Zobaczmy, co wpadło nam w ręce.
Czarny facet pomógł Sonny'emu wstać i trzymając go jedną ręką, drugą zaczął mu przeszukiwać kieszenie. Wyciągnął z nich gotówkę, papierosy, amunicję oraz kartkę, którą Li skradł na plaży.
– Wygląda na to, że nasz chłoptaś pożyczył sobie od Amelii coś, czego nie powinien.
– I w ten sposób do nas trafił – powiedział Lincoln Rhyme, oglądając kartkę, do której przypięta była jego wizytówka. – Właśnie się nad tym zastanawiałem.
W drzwiach pojawił się schludny blondyn.
– Więc już go macie – rzekł bez zdziwienia.
Li zrozumiał, że ów młody człowiek spostrzegł go w alejce i celowo zostawił otwarte drzwi. A inni mężczyźni specjalnie hałasowali, udając, że wychodzą i zostawiają Lincolna samego.
Mężczyzna w wózku zauważył niesmak w jego oczach.
– Zgadza się – oznajmił. – Mój spostrzegawczy Thom zobaczył cię, wynosząc śmieci, a potem… Polecenie, ochrona, tylne drzwi – dodał, po czym wskazał ekran monitora, na którym natychmiast ukazała się alejka i tylne drzwi do budynku.
Li nagle pojął, dzięki komu straży przybrzeżnej udało się zlokalizować „Fuzhou Dragona”. Sprawił to ten człowiek: Lincoln Rhyme.
– Piekielni sędziowie – mruknął.
Grubas roześmiał się.
– Masz dzisiaj wyjątkowy niefart, co?
A potem czarny facet wyciągnął mu z kieszeni portfel, wycisnął mokrą skórę i podał go chińskiemu policjantowi.
Grubas wyjął z kieszeni krótkofalówkę.
– Mel, Alan, wejdźcie z powrotem. Mamy go.
Do pokoju wrócili dwaj mężczyźni, których głośne pożegnanie z gospodarzem Li przed chwilą słyszał. Z lekka łysiejący facet zignorował go, podszedł do komputera i zaczął gorączkowo stukać w klawisze. Drugi, w garniturze, miał jaskrawo rude włosy.
– Chwileczkę, to nie jest Duch – oznajmił.
– No to jego brakujący pomocnik – powiedział Rhyme. – Jego bangshou.
– Nie – odparł rudzielec. – Znam tego gościa. Kilku naszych agentów uczestniczyło w zeszłym roku w konferencji zorganizowanej w urzędzie bezpieczeństwa publicznego w Fuzhou. Chodziło o przemyt ludzi. On był jednym z nich.
– Znaczy jednym…? – warknął grubas.
Chiński policjant parsknął śmiechem i pokazał im legitymację, którą wyciągnął z portfela Li.
– Jednym z nas – powiedział. – To gliniarz.
Rhyme także przyjrzał się legitymacji i prawu jazdy, na których widniały zdjęcia mężczyzny. Wedle dokumentów nazywał się Li Kangmei i był detektywem urzędu bezpieczeństwa publicznego w Liu Guoyuan.
– Sprawdź, czy nasi ludzie w Chinach to potwierdzą – zwrócił się kryminolog do Dellraya i w ręku agenta pojawiła się komórka.
– Li to twoje imię czy nazwisko? – zapytał Rhyme.
– Nazwisko. I nie lubię imienia Kangmei. Wolę Sonny.
– Co tutaj robisz?
– Duch, on rok temu zabił w moim mieście trzy osoby. Chcieliśmy go aresztować, ale on ma bardzo duże… – Li szukał odpowiedniego słowa. W końcu odwrócił się do Eddiego Denga. – Guanxi – powiedział.
– To znaczy „koneksje” – wyjaśnił Deng.
Li pokiwał głową.
– Nikt nie chciał przeciwko niemu zeznawać. A potem dowody raz-dwa znikały z komendy. – Oczy Chińczyka zrobiły się twarde jak krążki hebanu. – On zabił ludzi w moim mieście – powtórzył. – Ja chcę go postawić przed sądem.
– Jak się dostałeś na statek? – zapytał Dellray.
– Mam dużo informatorów w Fuzhou. W zeszłym miesiącu dowiedziałem się, że Duch zabił dwóch ludzi na Tajwanie i wyjeżdża z Chin, dopóki tajwański urząd bezpieczeństwa nie przestanie go szukać. Wyjechał na południe Francji, a potem zabrał imigrantów z Wyborga w Rosji do Nowego Jorku na frachtowcu „Fuzhou Dragon”.
Rhyme roześmiał się. Ten mały niepozorny człowieczek zdołał zebrać więcej informacji aniżeli FBI i Interpol razem wzięte.
– Więc zostałem tajnym agentem. Udałem imigranta.
– Ale co miałeś zamiar zrobić? – zapytał Alan Coe. – Przecież wiesz, że nie zgodzimy się na jego ekstradycję do Chin.
– A po co mnie ekstradycja? Wy nic nie słuchacie. Mówiłem przecież: on ma guanxi. W Chinach natychmiast go wypuszczą. Ja miałem go aresztować, gdy tylko wylądujemy. A potem oddać waszemu urzędowi bezpieczeństwa.
Coe roześmiał się.
– Duch miał przecież swojego bangshou i opłaconą załogę statku. No i pomniejszych szmuglerów tu, na miejscu. Zabiliby cię.
– Mówicie, duże ryzyko? Jasne, jasne. Ale taka jest nasza praca, nie? – odparł Li, sięgając machinalnie po papierosy, które odebrał mu Dellray.
– Tu nie wolno palić – oznajmił Thom.
W pokoju rozległo się ciche brzęczenie. Mel Cooper spojrzał na swój komputer. Biuro FBI w Singapurze przysłało e-mailem potwierdzenie, że Li Kangmei jest rzeczywiście funkcjonariuszem urzędu bezpieczeństwa publicznego w Liu Gouyuan w Chińskiej Republice Ludowej.
Li wytłumaczył następnie, w jaki sposób Duch zatopił frachtowiec. Sam Chang i Wu Qichen ze swoimi rodzinami, a także doktorem Sungiem, kilkorgiem innych imigrantów i małą córeczką pewnej kobiety, uciekli na tratwie ratunkowej. Cała reszta utonęła.
– Sam Chang, on został przywódcą na tratwie. Dobry człowiek, mądry. Uratował mi życie. Wyciągnął mnie z wody, kiedy Duch zaczął strzelać do ludzi. Wu ojciec drugiej rodziny. Wu nie jest zrównoważony. Dysharmonia wątroby i śledziony. Robi impulsywne rzeczy.
Rhyme nie miał czasu na słuchanie opowieści o niezrównoważonych śledziennikach.
– Trzymajmy się faktów – rzucił.
Li opowiedział im, jak ponton uderzył o skały, jak on, Sung i dwoje innych wypadli za burtę i morze wyrzuciło ich potem na brzeg. Kiedy Li dotarł do miejsca, w którym ponton dopłynął do plaży, Duch zdążył już zabić dwoje imigrantów.
– Chciałem go szybko aresztować, ale kiedy tam przybiegłem, już go nie było. Widziałem, jak kobieta z rudymi włosami uratowała jednego człowieka.
– Johna Sunga – wyjaśnił Rhyme. – Amelia… kobieta, o której mówisz… teraz go przesłuchuje.
– Nazwałem ją Hongse. Hej, ładna dziewczyna. Powiem nawet: seksowna.
Sellitto i Rhyme wymienili rozbawione spojrzenia.
– Zabrałem adres z jej samochodu i przyszedłem tutaj. Myślałem, że może uda mi się zdobyć rzeczy, które doprowadzą mnie do Ducha. To znaczy informacje. Dowody.
– Chciałeś je wykraść? – zapytał Coe.
– Tak, jasne. Musiałem je mieć dla siebie. Bo wy nie pozwolicie mi pomagać, nie? Wy mnie po prostu wyślecie z powrotem. A ja chcę go aresztować.
– No cóż, masz rację – uciął Coe. – Nie będziesz tu nikomu pomagał. Wracasz do kraju. – Młody agent urzędu imigracyjnego zdecydowanym ruchem sięgnął po kajdanki. – Li Kangmei, jest pan aresztowany za nielegalne przekroczenie granicy Stanów Zjednoczonych…