– Ee, jakieś bzdurne zabobony – mruknął Rhyme.
– Znajdź tego kierowcę. Musisz, Loaban.
– Może byśmy zlecili to Beddingowi i Saulowi, Rhyme – wtrącił Sellitto. – I dali im sześciu łebków ze służby patrolowej. Mogliby sprawdzić bmw zarejestrowane w firmach i agencjach leasingowych na Manhattanie oraz w Queens. W tutejszym Chinatown oraz we Flushing.
– No dobrze, dobrze – zgodził się w końcu poirytowany Rhyme. Dziobiące wrony, kamienne małpy, do tego jeszcze Księga Żywych i Umarłych… – Westchnął i omiótł spojrzeniem członków zespołu. – Czy możemy się wreszcie zająć prawdziwą policyjną robotą?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Chang znaczy po chińsku „łucznik”. Siedząc w kręgu razem z ojcem, żoną i dziećmi, Sam Chang wyczarował z niebytu swoje nazwisko, kreśląc tworzące je chińskie hieroglify na znalezionej przed domem złamanej listewce. Obite jedwabiem pudełko, w którym przechowywał cenne pędzelki z włosia wilka, kozła i królika, a także obsadkę i kamienny kałamarz, poszło na dno razem z „Fuzhou Dragonem” i musiał niestety skorzystać z okropnego amerykańskiego długopisu.
Mimo to Chang, który nauczył się kaligrafii od ojca we wczesnej młodości i praktykował tę sztukę przez całe życie, potrafił nadać idealny kształt swoim literom. Wziął listewkę i umieścił ją w prowizorycznym tekturowym ołtarzyku na obramowaniu kominka w ich nowym mieszkaniu.
– Nasz nowy dom – oznajmił.
Chang Jiechi uścisnął rękę syna.
– Bywało gorzej – powiedział.
Mimo tych krzepiących słów Sam Chang poczuł, jak ogarnia go paląca niczym gorączka fala wstydu. Wstydził się, że naraża ojca na takie niewygody. Według Konfucjusza tylko powinności, jakie ma się względem władcy, są ważniejsze od tego, co syn winien jest ojcu. A obecnie trudno było liczyć na rychłe polepszenie ich sytuacji.
Nagle rozległo się zdecydowane pukanie do drzwi.
Przez chwilę nikt się nie poruszył. A potem Chang wyjrzał zza zasłony na zewnątrz, odetchnął z ulgą i otworzył z uśmiechem drzwi. Do środka wszedł Joseph Tan i obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie,
Tan, brat przyjaciela Changa z Fujian, przybył tutaj przed kilkoma laty. Miał amerykańskie obywatelstwo i ponieważ nigdy nie angażował się w działalność opozycyjną, mógł swobodnie podróżować między Chinami i Stanami Zjednoczonymi. Kiedy ubiegłej wiosny Chang zawiadomił go, że chce zabrać swoją rodzinę do Wspaniałego Kraju, Tan załatwił im mieszkanie oraz pracę w swojej drukarni dla Changa i jego najstarszego syna.
– Słyszeliśmy o waszym statku w wiadomościach – powiedział. – Mówili, że wasz szmugler to Duch.
Chang potwierdził to.
– W takim razie musicie być bardzo ostrożni. Myślałem, że będziecie mogli od razu pójść do pracy, ale skoro to Duch… Lepiej będzie zaczekać. Może w przyszłym tygodniu – zaproponował Tan i dodał, że chciałby poznać Williama.
Chang otworzył drzwi do sypialni i początkowo ze zdumieniem, a potem z konsternacją omiótł wzrokiem puste wnętrze. Podszedł do tylnych drzwi i odkrył, że nie są zamknięte na klucz. Wymykając się, William zostawił je otwarte. Chang poczuł, jak ogarnia go panika.
– Muszę poszukać mojego syna – oświadczył i razem z Tanem wyszedł na ulicę.
– Teraz cię pożegnam – rzekł Tan. – I radzę, bądź stanowczy wobec syna. Musisz nad nim panować.
Idąc ze spuszczoną głową, Chang mijał delikatesy, restauracje i sklepy. W żadnym z tych miejsc nie było Williama. W końcu, zerknąwszy w głąb mrocznej alejki, spostrzegł go w towarzystwie dwóch Chińczyków. William wręczył coś jednemu z nich, a Chińczyk wcisnął mu w zamian do ręki małą torebkę, którą chłopak natychmiast schował do kieszeni. Dwaj Chińczycy oddalili się. No nie! Czyżby jego syn kupował narkotyki?
Kiedy wyłonił się z alejki, złapał zaskoczonego chłopaka za rękę.
– Jak mogłeś to zrobić? – zapytał wzburzony. – Nie wiesz, że Duch nas szuka i chce zabić?
– Zostaw mnie w spokoju.
Chang dowiedział się tego dnia wielu rzeczy o swoim synu: że jest krnąbrny, że potrafi kraść samochody i że rodzinne więzi, które nadawały sens życiu Changa, nic dla niego nie znaczą.
– Co to za ludzie, z którymi byłeś? – zapytał Williama, kiedy zbliżali się do domu.
– Z nikim nie byłem.
– Co ci sprzedali? Narkotyki?
Jedyną odpowiedzią było pełne irytacji milczenie.
Stanęli przed frontowymi drzwiami. William chciał minąć ojca, lecz ten sięgnął do jego kieszeni, wyciągnął torebkę i zaskoczony ujrzał w środku srebrzysty pistolet.
– Po co ci to? – szepnął ostro.
– Zdobyłem to, żeby nas bronić! – krzyknął chłopak.
– Ja będę nas bronił. I nie tym.
– Ty? – roześmiał się drwiąco William. – Ty pisałeś tylko te swoje artykuły o Tajwanie i demokracji, i wpędziłeś nas w tarapaty. To ty postanowiłeś tu przyjechać. Duch zabił już innych. Co będzie, jeśli spróbuje zabić i nas? Co wtedy zrobimy?
– Ukryjemy się, dopóki nie znajdzie go policja.
– A jeśli go nie znajdzie?
– Dlaczego okrywasz mnie hańbą? – zapytał z gniewem Chang. William potrząsnął głową, wszedł do mieszkania i zatrzasnął za sobą drzwi sypialni.
– Dokąd poszedł? – zapytał Chang Jiechi.
– Niedaleko. Przyniósł to. – Sam Chang pokazał ojcu pistolet. – Dlaczego on mnie nie szanuje? – westchnął boleśnie, po czym schował broń na pawlaczu i usiadł obok starca na cuchnącej stęchlizną kanapie.
Ojciec przez chwilę się nie odzywał.
– Gdzie nauczyłeś się wszystkich mądrych rzeczy, synu? – zapytał w końcu z kpiącym błyskiem w oku. – Co ukształtowało twój umysł i twoje serce?
– Moi profesorowie, książki, koledzy. Ale przede wszystkim ty, Baba.
– Ja? Nauczyłeś się czegoś ode mnie? – udał zdziwienie Chang Jiechi.
– Oczywiście.
Starzec nic nie odrzekł, ale na jego poszarzałej twarzy pojawił się uśmieszek.
– Chcesz powiedzieć, że William nauczył się ode mnie? – zapytał w końcu Sam Chang. – Ja się nigdy przeciwko tobie nie buntowałem, Baba.
– Nie przeciwko mnie. Ale z pewnością buntowałeś się przeciwko komunistom. Przeciwko Pekinowi i lokalnym władzom. Jesteś dysydentem, synu. Całe twoje życie to bunt.
– Ale ja walczyłem z prześladowaniami, przemocą i korupcją.
– William widział tylko, jak ślęczysz w nocy przy komputerze, atakując władze i nie martwiąc się o konsekwencje.
Chang miał ochotę zaprotestować, ale zmilczał. A potem zdał sobie wstrząśnięty sprawę, że ojciec ma chyba rację.
Starzec skrzywił się nagle z bólu.
– Baba! – zawołał przerażony Chang.
Jedną z nielicznych rzeczy, które uratowali ze statku, była należąca do Changa Jiechi prawie pełna buteleczka z morfiną. Była szczelnie zamknięta i do środka nie dostała się morska woda. Chang podał ojcu dwie tabletki i przykrył go kocem.
Stracili wszystko, co posiadali, ścigał ich bezwzględny zabójca, ojciec musiał się pilnie poddać kuracji, a syn okazał się renegatem i przestępcą. Tyle było dookoła problemów. Chang mógł się tylko modlić, aby opowieści o życiu tutaj okazały się prawdą, nie mitem – aby Wspaniały Kraj okazał się rzeczywiście krainą cudów, gdzie zło wydobywa się na jaw, by je wyplenić, i gdzie spełnia się obietnica wolności, iż udręczone serca nie będą już dłużej udręczone.
O wpół do drugiej po południu Duch przemierzał szybko uliczki Chinatown. W stowarzyszeniu sąsiedzkim czekali już na niego Turkowie. Znalazł tylne wejście i szybko wspiął się na najwyższe piętro. Nadeszła pora, by załatwić pewną ważną sprawę.
W dużym gabinecie zastał Yusufa i dwóch innych Turków. Nie trwało długo ustalenie nazwiska mężczyzny, który siedział ze łzami w oczach przy swoim własnym biurku.