ROZDZIAŁ ÓSMY
Amelia Sachs zaparkowała autobus ekipy dochodzeniowej w alejce niedaleko domu Johna Sunga. Wysiadając, spojrzała na ręcznie malowany szyld kwiaciarni mieszczącej się na parterze budynku tuż obok restauracji: „Brakuje ci w życiu szczęścia – kup nasz szczęśliwy bambus”.
Chwilę później zauważyła w oknie restauracji Sunga. Pomachał do niej i uśmiechnął się. Weszła do środka i usiadła naprzeciwko niego.
– Ma pani ochotę coś zjeść?
– Nie, nie mam dużo czasu.
– W takim razie herbata.
Nalał herbaty do małej filiżanki i przesunął ją ku niej.
– Znaleźliście go już? – zapytał. – Ducha?
Nie chcąc zdradzać szczegółów śledztwa, odparła jedynie, że mają kilka tropów.
– Nie lubię tej niepewności – westchnął Sung. – Słyszę kroki na korytarzu i zastygam w bezruchu. Zupełnie tak jak w Fuzhou. Słychać, że ktoś podjeżdża pod dom, i nigdy nie wiadomo czy to sąsiedzi, czy służba bezpieczeństwa.
– Po całym tym medialnym hałasie wokół „Fuzhou Dragona” – powiedziała – można by się spodziewać, że Duch wróci raczej do Chin.
– Rozbijcie sagany… – przypomniał jej Sung.
– I zatopcie łodzie – dokończyła, kiwając głową. – Nie tylko jemu jednemu przyświeca ta dewiza – dodała nagle.
Sung przez chwilę jej się przyglądał.
– Jest pani silną kobietą. Zawsze była pani funkcjonariuszką bezpieczeństwa?
– U nas nazywa się to policją. Nie, zanim poszłam do Akademii Policyjnej, kilka lat pracowałam. – Opowiedziała mu o swojej karierze na wybiegu.
– Była pani modelką? – zdziwił się z wesołym błyskiem w oku.
– Byłam młoda. Namówiła mnie właściwie matka. Pamiętam, jak naprawiałam raz samochód razem z ojcem. On też był gliniarzem, ale miał hopla na punkcie samochodów. Remontowaliśmy silnik w jego starym thunderbirdzie. Miałam wtedy… nie wiem… jakieś dziewiętnaście lat. Leżałam pod samochodem, a on upuścił klucz. Trafił mnie prosto w policzek.
– Uch!
Sachs kiwnęła głową.
– Ale największe „uch!” było, kiedy moja matka zobaczyła skaleczenie. Nie wiem, na kogo była bardziej wściekła: na mnie czy na ojca.
– Co robi pani matka? – zapytał Sung. – Czy opiekuje się wnukami, kiedy pani idzie do pracy?
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie mam dzieci.
– Nie ma pani… przepraszam. – W jego głosie zabrzmiało współczucie. – W Chinach dzieci są dla nas bardzo ważne. Oczywiście, mamy przeludnienie, ale jedną z najbardziej znienawidzonych zasad, jakie narzuciły nam centralne władze, jest zakaz posiadania więcej niż jednego dziecka. Obejmuje tylko rasę Han, która stanowi w Chinach większość etniczną.
Czuła ciepło, które emanowało z jego oczu. I z jego uśmiechu.
– Pewnie pani wie, że nasz alfabet jest oparty na piktogramach. Chiński znak oznaczający „miłość” przedstawia matkę trzymającą dziecko.
Miała ochotę powiedzieć mu coś więcej, wyznać, że owszem, bardzo chce mieć dzieci. Nagle zachciało jej się płakać.
– Jest pani zamężna? – zapytał Sung.
– Nie. Ale jestem z kimś związana.
– To dobrze – powiedział, studiując ją wzrokiem. – Wyczuwam, że pracuje w tej samej dziedzinie co pani. Czy to przypadkiem nie jest ten mężczyzna, o którym mi pani mówiła? Lincoln…
– Rhyme. – Sachs roześmiała się. – Jest pan bardzo spostrzegawczy.
– W Chinach doktorzy są detektywami duszy. – Sung pochylił się do przodu. – Proszę mi podać rękę.
Zrobiła to, a on położył dwa palce na jej nadgarstku i po chwili odchylił się do tyłu.
– Moja diagnoza była prawidłowa – oznajmił. – Pani śledziona ma zbyt wiele wilgoci. To powoduje artretyzm.
– Zatem czego potrzebuje moja śledziona?
– Mniej wilgoci. – Sung przesunął w jej stronę torebkę. – To dla pani. – Sachs otworzyła ją; w środku były zioła i suszone rośliny. – Niech pani zaparzy z tego herbatkę i popija powoli przez dwa dni. Mogę również zastosować masaż. Nazywacie to chyba akupresurą. Jest bardzo skuteczna. Pokażę pani.
Sung pochylił się nad stołem i kamienna małpa zakołysała się na zabandażowanej piersi. Jego palce dotknęły pewnych miejsc na jej ramionach i wpiły się mocno w skórę, a potem znalazły nowe miejsca i zrobiły to samo. Po minucie odchylił się do tyłu.
– Teraz proszę podnieść ręce.
Zrobiła to i chociaż nadal odczuwała pewien ból w stawach, miała wrażenie, że jest znacznie mniejszy niż ostatnio.
– Poskutkowało – przyznała zaskoczona. – Dziękuję. Muszę już jechać – dodała, spoglądając na zegarek.
– Proszę zaczekać – rzekł z naciskiem. – W Chinach doktorzy patrzą, dotykają i rozmawiają, żeby ustalić, co dolega pacjentowi. – Spojrzał jej w oczy. – Jest w pani jeszcze inna dysharmonia. Chce pani czegoś, czego nie może mieć. Nie może albo myśli, że nie może.
– Jakiej chcę harmonii?
– Może rodziny. Miłości. Miała pani kłopoty z kochankami.
– Kiedy byłam modelką, wartościowi mężczyźni bali się zaprosić mnie na randkę.
– Dlaczego mężczyzna miałby się bać kobiety? – zapytał z autentycznym zdziwieniem Chińczyk.
– Ci, którzy mieli odwagę mnie poderwać, chcieli tylko jednego.
– Energia seksualna jest bardzo ważna – potwierdził Sung. – To jedna z najważniejszych części qi… siły duchowej.
– Przez jakiś czas mieszkałam z mężczyzną. Też był gliniarzem. Było dobrze, ale go aresztowali. Okazało się, że brał łapówki.
– A teraz jest pani w związku z tym człowiekiem, z którym pani pracuje.
– Tak.
– Może to jest źródło problemu – powiedział cicho.
Nagle zadzwoniła jej komórka i Sachs aż podskoczyła z wrażenia. Sięgając po nią, uświadomiła sobie, że dłoń Sunga nadal spoczywa na jej ramieniu.
– Halo? – powiedziała, odsuwając się do tyłu.
– Gdzie się, do diabła, podziewacie, agentko Sachs? – usłyszała w słuchawce głos Lona Sellitto.
Nie chciała się przyznawać, ale jej wzrok padł na stojący po drugiej stronie ulicy wóz patrolowy, w którym siedzieli gliniarze pilnujący Sunga. Coś jej podszepnęło, że to oni poinformowali Sellitta, gdzie jest.
– Jestem ze świadkiem, Johnem Sungiem – powiedziała. – Musiałam sprecyzować kilka spraw.
– Więc kończ precyzować – warknął Sellitto. – Jesteś potrzebna u Rhyme'a.
Co go ugryzło?
– Zaraz tam będę – rzekła krótko i rozłączyła się. – Muszę jechać – zwróciła się do Sunga.
– Czy odnaleźliście Sama Changa i innych ze statku? – zapytał z nadzieją w głosie doktor.
– Jeszcze nie.
– Będę zaszczycony, jeśli mnie pani jeszcze odwiedzi – dodał szybko, kiedy wstała. – Mógłbym kontynuować kurację.
– Jasne. Bardzo chętnie – odparła po krótkim wahaniu.
– Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w niczym ważnym, agentko Sachs – mruknął zgryźliwie Lon Sellitto, gdy weszła do pokoju Rhyme'a.
Chciała zapytać detektywa, co miał na myśli, ale w tej samej chwili Rhyme spojrzał na trzymaną przez nią torebkę i zmarszczył nos.
– Co to jest?
– Lekarstwo. Na mój artretyzm. Robi się z tego herbatkę.
– No, to miejmy nadzieję, że będzie ci smakowało. Ja pozostanę wierny szkockiej. – Rhyme przez chwilę jej się przyglądał. – Przyjemnie było zobaczyć się z doktorem Sungiem, Sachs?