– Ja… – zaczęła niepewnie, zaniepokojona jego ostrym tonem.
– Pogadaliście sobie o jego domu w Chinach? O jego podróżach?
– Do czego zmierzasz? – zapytała ostrożnie.
– Jestem po prostu ciekaw, czy przyszło ci do głowy to samo co mnie.
– Co na przykład…
– Że Sung jest bangshou Ducha… jego pomocnikiem.
– Co takiego? – wykrztusiła. – On nie może być w żaden sposób związany z Duchem. To znaczy…
– Tak się składa – przerwał jej Rhyme – że nie jest. Dostaliśmy właśnie raport z biura FBI w Singapurze. Pomocnikiem Ducha na „Fu-zhou Dragonie” był Victor Au. Zdjęcie i odciski pasują do jednego z trzech ciał, które straż przybrzeżna wyłowiła dziś rano. Sung jest czysty – dodał surowym tonem, wskazując podbródkiem komputer. – Ale dowiedzieliśmy się tego dopiero przed dziesięcioma minutami. Nie rób mi takich rzeczy.
– Przepraszam.
Rhyme zastanawiał się, co ją wprawiło w takie roztargnienie.
– No nic. Do roboty, chłopcy i dziewczęta – mruknął wreszcie, wskazując głową umieszczone przez Thoma na tablicy elektrostatyczne odciski stóp z magazynu, gdzie zamordowano Tanga. Niewiele mogli o nich powiedzieć z wyjątkiem tego, że odciski Ducha, chociaż niezbyt duże, były i tak większe od odcisków jego trzech wspólników.
– Co można powiedzieć o śladach pochodzących z butów Ducha, Mel?
Technik spojrzał na ekran chromatografu.
– Proszę bardzo, Lincoln. Mamy tu utlenione opiłki żelaza, włókna starej wełny, popiół i krzem. Wygląda jak szklany pył. Głównym składnikiem jest występujący w dużych skupiskach ciemny matowy minerał… montmorylonit. A także tlenki wapniowców.
Kiedy Rhyme był szefem działu kryminalistycznego w Nowojorskim Wydziale Policji, obszedł wszerz i wzdłuż cały Nowy Jork. W kieszeniach miał zawsze małe torebki i słoiczki i umieszczał w nich próbki ziemi, betonu, kurzu i roślinności, które miały wzbogacić jego wiedzę o mieście.
Zorientował się, że jest coś znajomego w śladach, które opisywał Cooper. Ale co to było? Zamknął oczy i zaczął w wyobraźni uważnie przemierzać, a potem szybować nad kolejnymi ulicami. Przefrunął nad wieżą Uniwersytetu Columbia, unosząc się nad Central Parkiem, z jego gliniastymi piaskami i ekskrementami żyjących na swobodzie zwierząt; nad ulicami Midtown, na których osiadały tony kopcia; nad basenami portowymi z ich mieszanką benzyny, propanu i ropy; nad zaniedbanymi okolicami Bronksu z ołowiowymi farbami i starymi tynkami.
Unosząc się, unosząc… Aż dotarł do pewnego miejsca i otworzył oczy.
– W śródmieściu – powiedział. – Duch jest w śródmieściu.
– To jasne – mruknął Alan Coe, wzruszając ramionami. – W Chinatown.
– Nie – odparł Rhyme. – W Battery Park City albo w pobliżu.
– Jak na to trafiłeś? – zdziwił się Sellitto.
– Montmorylonit. To główny składnik bentonitu, glinianej zaprawy chroniącej fundamenty przed wodami podskórnymi. Przy budowie wież World Trade Center zatopiono fundamenty na głębokość dwudziestu jeden metrów w skalnym podłożu. Budowlańcy użyli milionów ton bentonitu. Jest tam wszędzie.
– Ale przecież bentonitu używa się także w innych miejscach – zauważył Cooper.
– Jasne, ale są tam również inne materiały, które znalazła Sachs. Cały teren to dawne składowisko odpadów; pełno tam skorodowanych metali i szkła. A popiół? Żeby pozbyć się starych elementów konstrukcyjnych, budowlańcy spalili je.
– No i jest stamtąd tylko dwadzieścia minut do Chinatown – dodał Eddie Deng.
Sonny Li zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju.
– Hej, Loaban, mam parę pomysłów.
– Mów, Sonny – rzucił z roztargnieniem Rhyme.
– Ja też byłem na miejscu zbrodni. Widziałem dysharmonię.
– Wyjaśnij to – poprosił Rhyme.
– Harmonia bardzo ważna w Chinach. Nawet zbrodnia ma swoją harmonię. A w tamtym miejscu, w tamtym magazynie, w ogóle nie ma harmonii. Duch dopada człowieka, który go zdradził. Torturuje go, zabija i wychodzi. Ale, hej, Hongse, pamiętasz? Całe miejsce zniszczone. Plakaty z Chin podarte, posążki Buddy i smoków rozbite. Żaden Chińczyk Han tak by nie zrobił. Duch pewnie wyszedł, a ci ludzie, których wynajął, zdemolowali miejsce. Ja myślę, że on szukał swoich ba-tu wśród mniejszości etnicznych.
– Ba-tu znaczy zbirów, oprychów – przetłumaczył Deng.
– Tak, tak, zbirów. On szukał ich wśród mniejszości: Mongołów, Mandżurów, Tybetańczyków, Ujgurów. Chcecie dowodów? – zapytał Li, wskazując tablicę. – Dobrze, oto dowody. Odciski butów. Mniejsze niż Ducha. Chińczycy Han nieduzi. Tak jak ja. Nie tacy duzi jak wy. Ale ludzie z mniejszości na zachodzie i północy jeszcze mniejsi niż my, naprawdę.
Rhyme zerknął na Amelię i zobaczył, że pomyślała to samo co on: nie zaszkodzi sprawdzić.
– Dobrze, więc gdybyśmy poszli tym tropem – rzucił – to jak?
– Tongi – odparł Li. – Tongi wiedzą o wszystkim.
– Czym dokładnie jest tong? – zapytał Rhyme.
Eddie Dong wyjaśnił, że tongi są stowarzyszeniami Chińczyków, którzy mają wspólne interesy; pochodzą z tej samej prowincji bądź też uprawiają ten sam zawód. Zawsze otoczone były tajemnicą i w dawnych czasach ich spotkania odbywały się przy drzwiach zamkniętych – stąd nazwa „tong”, która oznacza izbę. W Stanach Zjednoczonych powstały, by chronić Chińczyków przed białymi i jako zalążki samorządności.
– Czy w którymś z tongów znajdzie się osoba, z którą możemy porozmawiać? – zapytała Sachs.
Deng przez chwilę się zastanawiał.
– Złożyłbym wizytę Tony'emu Cai. Trochę nam pomaga i jest jednym z najbardziej ustosunkowanych loabanów na tym terenie. Kieruje Publicznym Stowarzyszeniem Wschodnich Chin.
– Zadzwoń do niego – polecił Rhyme.
Alan Coe pokręcił głową.
– Nie, nie, to kwestia kultury. W pewnych okolicznościach trzeba się spotkać osobiście. Ale jest tu pewien haczyk. Cai nie będzie chciał, aby widziano, że kontaktuje się z policją w sprawie Ducha.
Rhyme'owi przyszedł do głowy pewien pomysł.
– Powiedz, że potrzebujemy jego pomocy i że burmistrz przysyła po niego limuzynę.
– W pewnych okolicznościach musimy być bardzo ostrożni, Linc – zaznaczył Sellitto.
– Będziemy ostrożni, kiedy złapiemy Ducha.
Deng kiwnął głową i zadzwonił do Tony'ego Cai.
– W porządku, zgodził się – oświadczył po krótkiej rozmowie.
Sonny Li miał jakąś niewyraźną minę.
– Hej, Loaban, chcę cię o coś prosić. Prywatnie. Możesz mi pozwolić zadzwonić? Do Chin?
– Do kogo? – zapytał bez ogródek Coe.
Li zmierzył agenta chłodnym wzrokiem.
– Telefon jest do mojego ojca.
Rhyme dał znak Thomowi, który połączył się z centralą, wykręcił numer i podał słuchawkę chińskiemu policjantowi.
W Sonnym Li zaszła nagła zmiana. Rozmawiając z ojcem, był spięty i uniżony. Pochylił się i kiwał głową niczym uczeń w szkole. W końcu odłożył słuchawkę i przez chwilę wbijał wzrok w podłogę. Wreszcie westchnął i odwrócił się do Rhyme'a.
– Okay, Loaban, i co teraz robimy?
– Przyjrzymy się pewnym odznaczającym się harmonią dowodom rzeczowym – odparł Rhyme.
Pół godziny później odezwał się dzwonek u drzwi i Thom zniknął w przedpokoju. Po chwili wrócił z postawnym Chińczykiem.
– Nazywam się Cai – oznajmił nowo przybyły.
Rhyme przedstawił się.
– Wyłonił się pewien problem, panie Cai, i mam nadzieję, że będzie mógł pan nam pomóc.
– Pracuje pan dla burmistrza?
– Zgadza się.
Kiedy Cai usiadł, Rhyme opowiedział mu o katastrofie frachtowca i ukrywających się gdzieś w mieście imigrantach. Następnie dał znak Dengowi, który poinformował gościa o zabójcach, dodając, że należą oni prawdopodobnie do którejś z chińskich mniejszości etnicznych.