Cai pokiwał głową.
– Duch… słyszeliśmy o nim. Wyrządza nam wszystkim wiele złego. Pomogę wam. Mam dużo znajomości. Gdyby wasz kierowca mógł mnie odwieźć, zabiorę się od razu do dzieła – zakończył, po czym podniósł się i ruszył w stronę drzwi.
– Ting!- zawołał nagle ostro Sonny Li.
– Powiedział: zaczekaj – wyjaśnił cicho Eddie Deng.
Cai odwrócił się z chmurną miną. Li podszedł do niego i wszczęli ożywioną rozmowę po chińsku. Przywódca tongu w końcu umilkł, opuścił głowę i wbił wzrok w podłogę.
Rhyme spojrzał na Denga, ale ten wzruszył ramionami.
– Mówili za szybko. Nic nie zrozumiałem.
Li znowu zabrał głos. Cai kiwał głową i odpowiadał. W końcu wyciągnął rękę, wymienili uścisk dłoni i przywódca tongu wyszedł.
– Dlaczego pozwoliliście mu tak wcześnie odejść? – zapytał Li z pretensją w głosie. – On wam nie pomoże.
– Owszem, obiecał pomoc.
– Nie, nie, nie. To, co obiecał, nieważne. Pomagać nam niebezpiecznie. Nic za to od was nie dostanie. Wcale się nie nabrał na limuzynę. Wiedział, że burmistrz nie ma z tym nic wspólnego.
– Powiedział przecież, że pomoże – mruknął Sellitto.
– Chińczycy nie lubią mówić „nie” – wyjaśnił Li. – Dla nas łatwiej znaleźć wymówkę albo zgodzić się i potem zapomnieć. Naprawdę.
– Co mu powiedziałeś? O co się kłóciliście?
– To nie żadna kłótnia, to negocjacje. No wiecie, interesy. Teraz on poszuka wśród mniejszości. A wy mu zapłacicie.
– Co takiego? – obruszył się Sellitto.
– Niedużo. Będzie was kosztować tylko dziesięć tysięcy. Dolarów, nie juanów.
Rhyme i Amelia spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.
– Co chcecie, to przecież wielkie miasto. Hej, Cai na początku chciał wiele więcej.
– Nie możemy płacić… – zaczął Sellitto.
– W porządku – przerwał mu Rhyme. – Podpiszę pokwitowanie.
– To ja zrobię sobie chwilę przerwy, dobrze, Loaban? Potrzebuję dobrych papierosów.
– Zgoda, Sonny. Zasłużyłeś na nie.
Duch w towarzystwie trzech Turków skręcił skradzionym blazerem w alejkę, przy której miał się znajdować dom Changów. Nagle zobaczyli duży parking i stanęli w miejscu. Duch spojrzał na Turków, którzy rozglądali się zdumieni dookoła.
– Gdzie to jest? – zapytał Yusuf. – Gdzie jest dom Changów?
Nigdzie w pobliżu nie było domów mieszkalnych.
Duch sprawdził adres. Numery się zgadzały; byli we właściwym miejscu. Tyle że stali przed dużym centrum handlowym. Szmugler zaklął pod nosem.
– Co się stało? – zapytał jeden z siedzących z tyłu Turków.
Duch uświadomił sobie, że Chang nie ufał Jimmy'emu Mahowi i podał przywódcy tongu fałszywy adres. Podniósł wzrok i zobaczył nad głową duży napis: DOM I OGRÓD.
Zastanawiał się, co robić. Drugi imigrant, Wu, nie był pewnie taki sprytny. Skorzystał z usług narajonego przez Maha pośrednika. Duch znał jego nazwisko.
– Zajmiemy się teraz rodziną Wu – powiedział. – A potem Changami.
Naixin – wszystko w swoim czasie.
Sam Chang odłożył słuchawkę i cały odrętwiały wpatrywał się przez chwilę w ekran telewizora, na którym widać było głupkowatą i zadowoloną z siebie amerykańską rodzinę, tak różniącą się od jego własnej.
– Mah nie żyje – powiedział, kucając przy swoim ojcu. -Mah?
– Ten loaban w Chinatown, który nam pomógł. Zadzwoniłem w sprawie dokumentów. Jego pracownica powiedziała, że nie żyje.
– Myślisz, że to Duch go zabił?
– A któż inny?
– Czy Mah wiedział, gdzie jesteśmy? – zapytał ojciec.
– Nie.
W rzeczywistości Changowie nie zamieszkali wcale w Queens, lecz w Brooklynie, w dzielnicy o nazwie Owls Head, która leżała niedaleko portu.
Nagle Sam Chang uświadomił sobie coś z przerażeniem.
– Wu! Duch może ich znaleźć. Muszę ich ostrzec – powiedział, ruszając ku drzwiom.
– Nie – zaprotestował ojciec. – Nie możesz ocalić człowieka przed jego własną głupotą.
– On też ma rodzinę: dzieci i żonę. Nie możemy pozwolić, żeby zginęli.
Chang Jiechi przez chwilę się zastanawiał.
– Dobrze – rzekł w końcu – ale skorzystaj z telefonu. Zadzwoń do tej kobiety i poproś, żeby ostrzegła Wu.
Chang podniósł słuchawkę i ponownie wykręcił numer Maha. Porozmawiał jeszcze raz z jego pracownicą i poprosił, żeby przekazała wiadomość Wu.
– Niech mu pani powie, by się natychmiast stamtąd wynosił. On i jego rodzina są w niebezpieczeństwie.
– Tak, tak – odparła roztargnionym głosem.
Ojciec Changa zamknął oczy i położył się na kanapie. Powinni jak najszybciej zaprowadzić go do lekarza.
Tyle trzeba było załatwić spraw, tyle przedsięwziąć środków ostrożności. Na moment Chang stracił wszelką nadzieję. Ale potem spojrzał na swoją rodzinę i brzemię, które spoczywało na jego barkach, wydało mu się lżejsze. William roześmiał się z czegoś, co pokazywali w telewizji. Śmiał się autentycznie rozbawiony, oglądając jakiś frywolny program. Ronald także. Wzrok Changa padł na żonę, której całą uwagę zajmowała mała Po-Yee.
W Chinach rodziny modlą się o syna, aby dalej przekazał ich nazwisko. Chang był oczywiście zachwycony, kiedy urodził się William, a w ślad za nim Ronald. Ale smutek Mei-Mei, która ubolewała nad tym, że nie ma córki, udzielił się w końcu i jemu. Będąc w ciąży z Ronaldem Mei-Mei była bardzo chora. Lekarze uznali, że nie będzie mogła mieć więcej dzieci. Przyjęła to ze stoicyzmem.
Jednak bogowie albo duchy przodków wybawiły ich z tej straszliwej niedoli, zsyłając Po-Yee, córkę, której sami nie mogli mieć, i tym samym przywracając wewnętrzną harmonię jego żonie.
Chang wstał, podszedł do synów i usiadł przed telewizorem. Zrobił to powoli i cicho, tak jakby każde nagłe poruszenie mogło, niczym rzucony do stawu kamień, zakłócić ten kruchy rodzinny spokój.
III Księga Żywych i Umarłych
W wei-chi… zasiadający przy pustej planszy dwaj gracze
zaczynają od zajęcia pól, które ich zdaniem mogą im się przydać.
Stopniowo znikają puste obszary. A potem dochodzi
do starcia między wrogimi siłami; strategie obronne i ofensywne
rozwijają się, tak jak się to dzieje w świecie.
Gra wei-chi
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Żona Wu czuła się coraz gorzej. Był wczesny wieczór. Wu Qichen od godziny zwilżał jej czoło. Ich córka parzyła posłusznie ziołową herbatę, którą kupił, i razem poili rozgorączkowaną kobietę. Nie było jednak widać poprawy.
– Daj matce czyste ubranie, Chin-Mei – powiedział.
Dziewczynka przyniosła niebieskie spodnie i T-shirt, po czym razem ubrali Yong-Ping. Wu odwiedził następnie pobliski sklep z elektroniką i zapytał, gdzie jest najbliższy szpital. Sprzedawca zapisał mu adres i Wu wrócił do mieszkania.
– Na pewno niedługo będziemy z powrotem – powiedział córce. – Nie wolno ci w tym czasie nikomu otwierać. Kiedy wyjdziemy, zamknij drzwi na klucz.
Podał rękę żonie i razem wyszli na ulicę. Na Canal Street otaczało ich tylu ludzi, tyle możliwości, tyle pieniędzy – jednak w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia dla biednego wystraszonego imigranta.
– Tutaj – rzucił nagle Duch, podjeżdżając do krawężnika na Canal Street, przy skrzyżowaniu z Mulberry Street, w Chinatown. – To właśnie małżeństwo Wu.