Zanim jednak Turcy wyskoczyli z samochodu, Wu pomógł żonie wsiąść do taksówki, wsunął się w ślad za nią i odjechali.
Duch zaparkował samochód dokładnie naprzeciwko domu, którego adres i klucze do frontowych drzwi dał mu przed pół godziną – na chwilę zanim został zastrzelony – pośrednik współpracujący z Mahem.
Omiótł wzrokiem ulicę, ocenił odległości i zauważył, jak wiele jest w pobliżu sklepów jubilerskich. To oznaczało, że na ulicy będą dziesiątki uzbrojonych strażników. Jeśli zabiją Wu przed zamknięciem sklepów, można się spodziewać, że któryś z nich usłyszy strzały i przybiegnie. Nawet później istniało pewne ryzyko. Będą musieli założyć kominiarki.
– Myślę, że powinniśmy to załatwić w następujący sposób – powiedział powoli po angielsku i Turcy nadstawili uszu.
Po wyjściu rodziców Chin-Mei zrobiła herbatę swojemu braciszkowi Langowi, dała mu bułkę i ryż, po czym usiadła razem z nim przed telewizorem.
Nagle rozległo się głośne, natarczywe pukanie do drzwi. Wstrzymując ze strachu oddech, Chin-Mei ściszyła telewizor. Lang spojrzał na nią zdziwiony, lecz ona przystawiła palec do ust, pokazując, żeby był cicho.
– Panie Wu? – odezwał się kobiecy głos. – Jest pan tam, panie Wu? Mam wiadomość od pana Changa.
Chin-Mei pamiętała, że Chang był człowiekiem, który uratował ich ze statku.
– To ważne – mówiła kobieta. – Pan Chang powiedział, że jesteście w niebezpieczeństwie. Pracowałam z panem Mahem. Zabito go. Wam też to grozi. Musicie znaleźć sobie jakieś nowe mieszkanie. Pomogę wam je znaleźć.
Chin-Mei zastanawiała się, czy nie powinna pójść z tą kobietą. Potem jednak przypomniała sobie, że ojciec zakazał jej otwierać komukolwiek drzwi. Nie mogła być nieposłuszna.
Kobieta chyba sobie poszła – pukanie ustało. Chin-Mei włączyła z powrotem fonię i przez kilka minut oglądała komediowy serial. Potem usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Czyżby rodzice już wrócili?
Kiedy wyjrzała do przedpokoju, drzwi otworzyły się i do środka wtargnął nieduży śniady mężczyzna. Zamknął za sobą drzwi i wycelował do niej z pistoletu. Chin-Mei krzyknęła i próbowała podbiec do telefonu, lecz mężczyzna skoczył za nią, złapał ją wpół i przygwoździł do podłogi, a potem zawlókł jej płaczącego brata do łazienki, wepchnął go do środka i zamknął drzwi.
– Stul gębę – nakazał dziewczynie. – Jeśli jeszcze raz krzykniesz, zabiję cię. – Wyjął z kieszeni komórkę i wystukał numer. – Jestem w środku – powiedział. – Są tutaj dzieciaki.
W mieszkaniu Lincolna Rhyme'a, pogrążonym w półmroku z powodu szalejącej za oknem burzy, śledztwo nie posuwało się w ogóle do przodu. Sachs siedziała, popijając spokojnie ziołową herbatkę, co z jakiegoś powodu potwornie irytowało Rhyme'a.
Fred Dellray pojawił się z powrotem i międlił w palcach niezapalonego papierosa.
– Nie byłem zadowolony, kiedy to usłyszałem, i nie jestem zadowolony teraz – oznajmił. – Nie. Jestem. Zadowolonym. Facetem.
Nawiązywał do tak zwanych problemów z dyslokacją zasobów wewnątrz Biura, które spowodowały poślizg w przydzieleniu im większej liczby agentów. Osobiście Dellray podejrzewał, że facetom z Departamentu Sprawiedliwości przemyt ludzi nie wydaje się szczególnie seksowny i z tego względu nie poświęcają mu zbyt dużo czasu.
Z dowodami rzeczowymi ze wszystkich miejsc przestępstw też raczej im się nie szczęściło.
– No dobra, a co z tą czerwoną hondą, którą Duch ukradł na plaży? – odezwał się z niecierpliwością Rhyme. – Czy ktoś jej szuka w leśnych ostępach? Pojazd jest przecież na liście pilnie poszukiwanych.
– Przykro mi, Linc – odparł Sellitto. – Zero informacji.
– Mam ochotę się napić – westchnął zniechęcony Rhyme. – Nadeszła pora na koktajl.
– Doktor Weaver zakazała ci alkoholu przed operacją – przypomniał Thom.
– Powiedziała, żebym unikał alkoholu, Thom. Unikanie to jeszcze nie abstynencja.
– Nie będę się z tobą wdawał w spory semantyczne, Lincoln. Żadnego alkoholu – zaznaczył zdecydowanym tonem asystent i wycofał się do kuchni.
Rhyme zamknął oczy i z gniewem wcisnął głowę w oparcie fotela. Wyobrażał sobie – co było kompletnym absurdem – że w wyniku operacji odzyska władzę w ramieniu. Nikomu o tym nie mówił, ale często fantazjował, iż operacja pozwoli mu podnosić różne rzeczy. Czuł niemal, jak jego palce zaciskają się na chłodnej szklance whisky.
Naraz zamrugał powiekami, słysząc brzęk szkła na stojącym obok stoliku. W nozdrza wpadł mu surowy, przydymiony zapach whisky. Otworzył oczy. To Amelia Sachs postawiła małą szklaneczkę szkockiej na poręczy jego wózka.
– Nie jest zbyt pełna – mruknął, ale w podtekście zrozumiałym dla nich obojga zabrzmiało to jak „dziękuję”.
Wypił przez słomkę whisky, jednak nie ukoiła ona frustracji i zniecierpliwienia, które odczuwał z powodu ślimaczącego się śledztwa. Spojrzał na tablicę i nagle jego wzrok przyciągnęła jedna z pozycji.
– Sachs! – zawołał. – Potrzebny mi jest numer telefonu. Szybko.
Duch trzymał tuż przy policzku lufę tokariewa model 51. Rozgrzany metal dodawał mu otuchy. Minęła prawie godzina, odkąd jeden z Turków wszedł do środka, żeby przypilnować dzieci Wu. Na tym odcinku Canal Street zamykano już sklepy. Uzbrojeni strażnicy zniknęli, był tego pewien. Chcę już mieć to z głowy, pomyślał.
Nagle zobaczył na rogu dwie osoby, które wysiadały z taksówki: Wu i jego żonę. Ze spuszczonymi bojaźliwie głowami weszli do drogerii; on podtrzymywał ją w pasie, ona miała rękę w gipsie.
Pięć minut później wyszli ze sklepu.
– Ty zostaniesz w samochodzie – powiedział Duch do Hajipa. – Ja i on… – skinął głową na Yusufa – wejdziemy za Wu do środka.
Małżonkowie Wu zbliżali się do bramy, nieświadomi obecności bogów śmierci, którzy trzepotali nad nimi skrzydłami.
Duch wyjął komórkę i zadzwonił do Kashgariego, Turka, który był w ich mieszkaniu.
– Wu podchodzą do budynku. Wejdziemy za nimi, kiedy tylko miną bramę.
Duch i Yusuf naciągnęli na twarze kominiarki i wysiedli z blazera. Hajip usiadł za kierownicą.
Przebiegając razem z Yusufem na drugą stronę Canal Street, Duch czuł podniecenie, które ogarniało go zawsze, gdy miał kogoś zabić.
Dokładnie w tym samym momencie rozległ się głośny huk i w stojący tuż obok samochód trafiła kula.
– Cholera! – zawołał ktoś gniewnie. – Kto strzelił? Wstrzymać ogień!
– Kwan Ang! – ryknął ktoś inny przez megafon. – Zatrzymaj się! Tu Urząd do spraw Imigracji Stanów Zjednoczonych!
Szmugler odwrócił się i podniósł wysoko pistolet, rozglądając się za celem.
– To zasadzka! – krzyknął do Yusufa. – Wracamy do samochodu!
Na ulicy zapanował chaos – ludzie krzyczeli i padali na ziemię, szukając osłony przed spodziewanymi strzałami. Otworzyły się drzwi dwóch stojących nieco dalej białych furgonetek i na ulicę wybiegli z bronią w ręku mężczyźni i kobiety w czarnych mundurach.
A to co takiego? Oboje Wu również wyciągnęli broń. Duch zdał sobie nagle sprawę, że to nie byli Wu, lecz przebrani za nich agenci. Policja odnalazła jakimś cudem parę i wysłała do ich domu swoich ludzi, żeby wywabić go z ukrycia.
Oddał na oślep pięć albo sześć strzałów, żeby nie pozwolić podnieść się ludziom i zasiać panikę. Siedzący za kierownicą Turek otworzył drzwiczki i zaczął strzelać w stronę białych furgonetek. Policjanci rozbiegli się po drugiej stronie ulicy.
– Kto strzelił? – usłyszał Duch, kucając za maską blazera. – Wsparcie nie zajęło jeszcze pozycji… Co się stało?
– Kwan Ang! – rozległ się kolejny, elektroniczny głos z megafonu. – Tu FBI. Odłóż…