Выбрать главу

Wysoki studencki przywódca stał pośrodku salonu i pryskając z ust śliną, prowadził dialektyczną dyskusję z dwunastoletnim Kwanem Angiem.

– Jesteś reliktem starego porządku. Czy wyrażasz skruchę?

Żeby podkreślić wagę swoich słów, student walił w podłogę ciężką niczym kij do krykieta, grubą pałką; każda jego kwestia kończyła się głuchym łupnięciem.

– Tak, wyrażam skruchę – wyszeptał chłopiec. – Proszę lud o wybaczenie.

– Zmienisz swoje dekadenckie zwyczaje?

Łup.

– Tak, zmienię swoje zwyczaje – odparł Kwan Ang, chociaż nie wiedział, co to znaczy „dekadenckie”.

– Umrzesz, jeśli nie odrzucisz starych poglądów!

Łup.

– Odrzucam je.

Łup, łup, łup…

Trwało to długie minuty, aż w końcu zadawane przez studenta razy pozbawiły życia tych, których okładał okutą żelazem pałką – skrępowanych i zakneblowanych rodziców Ducha, którzy leżeli na podłodze u jego stóp.

Gorliwi studenci zabrali Kwana Anga ze sobą. Przyjęli go do miejscowej Młodzieżowej Brygady Czerwonego Sztandaru i przez całą noc tropili kolejnych przedstawicieli starego porządku. Żaden ze studentów nie zauważył, że nad ranem Ang wymknął się z ich tymczasowej kwatery. Mieli do przeprowadzenia tyle reform, że najwyraźniej wszyscy o nim zapomnieli. On jednak dobrze zapamiętał ich twarze i nazwiska.

Chłopiec, o silnym instynkcie samozachowawczym, schronił się na jednym ze złomowisk ojca. Wegetował tam przez kilka długich miesięcy, krążąc po rozległym placu i polując na psy i szczury, którymi się żywił. Odkrył, że partia komunistyczna i maoistowskie kadry trzymają się z daleka od portu i nabrzeży, a tutejszych przemytników mało obchodzi los uciśnionych mas. Wkrótce został nieformalnie adoptowany przez kilku i załatwiał dla nich różne drobne zlecenia. Kiedy zyskał ich całkowite zaufanie, pozwolili mu pokierować kilku mniejszymi akcjami, na przykład kradzieżą portowych ładunków.

Pierwszego człowieka zabił, mając trzynaście lat – był to wietnamski handlarz narkotyków, który obrabował jego szefa. A w wieku czternastu lat wytropił w końcu, poddał torturom i zabił studentów, którzy pozbawili go rodziny.

Chłopak ciężko harował. Doświadczenia, jakie zdobył na nabrzeżach, uczyniły go ekspertem od przemytu, wymuszeń oraz prania brudnych pieniędzy i w ten właśnie sposób zarabiał na życie. Jego główną ambicją było pozostanie w cieniu; robił wszystko, aby nie zostać rozpoznanym, a tym bardziej nie dać się ująć. Kiedy jakiś miejscowy funkcjonariusz urzędu bezpieczeństwa nadał mu przydomek Gui, Duch, sprawiło mu to nie lada przyjemność. Odnosił sukcesy, ponieważ pieniądze nie były dla niego ważne. Liczyło się samo wyzwanie. Klęska była hańbą. Wygrana czymś chwalebnym. Siłą, która go napędzała, był instynkt łowcy.

Tak jak w przypadku Wu i Changów.

Dotychczasowy przebieg polowania był całkiem zadowalający. Dowiedział się ze swojego źródła, że rodzina Wu przebywa w specjalnej kryjówce strzeżonej przez nowojorską policję. Yusuf rozmawiał już z kolegą, który miał odwiedzić to miejsce, sprawdzić, jakie funkcjonują tam środki bezpieczeństwa, i być może nawet osobiście zabić Wu.

Co do Changów, nie dożyją zmroku, zdradzeni przez własnego przyjaciela, owego Tana, którego Duch miał oczywiście zamiar również zabić, kiedy tylko pozna adres rodziny.

Te medytacje przerwało pukanie do drzwi. Przybył zdrajca.

Duch dał znak Ujgurowi, który wyciągnął pistolet zza paska i otworzył powoli drzwi.

– Jestem Tan – przedstawił się mężczyzna na korytarzu. – Przyszedłem zobaczyć się z człowiekiem, którego nazywają Duchem. Chodzi o Changów.

– Wejdź – powiedział Duch. – Napijesz się herbaty?

– Nie – odparł starszy mężczyzna. – Nie zostanę tu długo.

Chang Jiechi przyjrzał się spod opadających powiek obecnym w pokoju osobom: samemu Duchowi oraz dwóm mężczyznom, którzy należeli do którejś z chińskich mniejszości – ujgurskiej lub kazachskiej. Podobnie jak wielu starszych rdzennych Chińczyków, Chang Jiechi określał tych ludzi słowem „barbarzyńcy”.

Wchodząc do pokoju, myślał o swoim synu, Samie Changu. Miał nadzieję, że nadal śpi po wypiciu herbaty, którą go poczęstował i do której wsypał wcześniej obfitą dawkę własnej morfiny.

– „Jaki jest jedyny powód, dla którego człowiek robi to, co ty zamierzasz zrobić… coś niebezpiecznego?

– Dobro dzieci”.

Żaden ojciec nie może oczywiście pozwolić, by jego syn poszedł na śmierć. Sam Chang miał przed sobą jeszcze długie życie, tu we Wspaniałym Kraju. Miał synów, których musiał wychować, a obecnie, cudownym zrządzeniem losu, także córkę, której zawsze pragnęła Mei-Mei. Miał tutaj wolność i szansę na sukces. Chang Jiechi nie mógł pozwolić, aby jego syn stracił to wszystko.

Kiedy zadziałała zaprawiona narkotykiem herbata i filiżanka wypadła z ręki Sama, Mei-Mei poderwała się przerażona z miejsca. Chang Jiechi powiedział jej o morfinie i o tym, co zamierza zrobić. Próbowała go powstrzymać, lecz był jej teściem i musiała poddać się jego woli. Chang Jiechi wziął pistolet, uściskał Mei-Mei, po raz ostatni dotknął czoła swojego syna i opuścił mieszkanie.

Teraz wszedł sztywnym krokiem do eleganckiego apartamentu Ducha.

– Czy ja cię nie znam? – zapytał gospodarz, patrząc na niego dziwnie.

– Możliwe – odparł Chang Jiechi. – Działam w tongach w tutejszym Chinatown.

Jeden z barbarzyńców pozostał w pobliżu i przyglądał się nieufnie staremu. Drugi usiadł w głębi pokoju.

– Jaki masz powód, żeby wydać Changów? – zapytał Duch.

– Potrzebuję pieniędzy dla mojego syna. Jest chory.

Duch wzruszył ramionami.

– Przeszukaj go – polecił barbarzyńcy. – Chcę zobaczyć, czy ma przy sobie jakieś papiery.

Nie mogę na to pozwolić, pomyślał z niepokojem Chang Jiechi.

– Proszę – powiedział, podnosząc rękę. – Jestem starym człowiekiem. Należy mi się szacunek. Sam wam pokażę moje dokumenty.

Barbarzyńca uniósł brew i zerknął na Ducha. W tym samym momencie Chang Jiechi wyjął z kieszeni pistolet i bez wahania strzelił mu w bok głowy. Oprych padł na podnóżek fotela i legł na nim bez ruchu.

Duch zareagował natychmiast i skoczył za ciężką kanapę. Chang Jiechi oddal kolejny strzał. Kula przebiła skórzane obicie, nie miał jednak pojęcia, czy trafiła szmuglera. Odwrócił się w stronę drugiego barbarzyńcy, który celował już do niego z pistoletu. Chang Jiechi usłyszał strzał, poczuł, że kula trafia go w udo, i wylądował na wznak na podłodze. Barbarzyńca podbiegł do niego, ale stary zdążył się odwrócić i kilkakrotnie strzelić w kanapę, za którą schował się Duch.

A potem zdał sobie sprawę, że jego pistolet milczy. Skończyły się naboje. Czy zdołał trafić Ducha?

Na ścianie pojawił się cień. Duch wstał zza kanapy, cały i zdrowy, z własnym pistoletem w dłoni. Trzymając go na muszce, obszedł dookoła mebel.

– Jesteś ojcem Changa – powiedział.

– Tak, a ty diabłem wybierającym się do piekła.

– Ale nie z twoim biletem – zaśmiał się Duch.

Drugi barbarzyńca podszedł do starego, celując do niego z pistoletu.

– Nie, Yusuf – warknął niecierpliwie Duch, dając mu znak, żeby się cofnął. – Najpierw musi nam powiedzieć, gdzie są inni.

– Nigdy – padła stanowcza odpowiedź.