Zadzwoniła komórka i Sachs wyciągnęła swój aparat z futerału przy pasku. Kiedy rozpoznała głos Johna Sunga, ścisnęło ją lekko w dołku.
– John.
– Zastanawiałem się, czy nie mogłabyś dzisiaj do mnie wpaść.
– Chyba mi się uda. Ale na razie mamy tu urwanie głowy. Zadzwonię do ciebie później.
Rozłączywszy się, spostrzegła, że Sellitto piorunuje ją wzrokiem.
– Mogę zamienić z panem kilka słów na osobności, detektywie? – zapytała i wyszła na korytarz. Sellitto ruszył za nią, głośno stąpając wielkimi stopami. Sachs odwróciła się i spojrzała mu prosto w twarz, opierając dłonie na biodrach.
– Dlaczego od dwóch dni stale się mnie czepiasz?
Zwalisty Sellitto podciągnął do góry pasek spodni.
– Chyba zwariowałaś. Ponosi cię wyobraźnia.
– Gówno prawda. Jeśli masz mi coś do powiedzenia, wal śmiało.
Detektyw przez chwilę milczał.
– Wiem, gdzie byłaś zeszłej nocy – wyrzucił w końcu. – Gliniarze opiekujący się Sungiem powiedzieli mi, że po wyjściu stąd pojechałaś do niego.
– Moje życie osobiste to moja sprawa – odparła chłodno.
– To nie jest tylko twoja sprawa – syknął. – Także jego.
– Jego? To znaczy czyja? – zapytała, marszcząc czoło.
– Rhyme'a. A o kim myślałaś? Jeśli będziesz dalej podążała tą drogą, to go zniszczy.
– Nie wiem, do czego zmierzasz – rzekła skonsternowana.
– Nie wiesz? Dla mnie to całkiem jasne. Dla Rhyme'a stanowisz centrum jego świata. Jeśli będziesz dalej spotykała się z tym facetem i on się o tym dowie, nie przeżyje tego. To… z czego się śmiejesz?
– Mówisz o mnie i o Johnie Sungu?
– Tak, o facecie, do którego się stąd wykradasz.
Sachs zaczęła się trząść ze śmiechu.
– Och, Lon… – powiedziała i szybko się odwróciła, bo śmiech zamienił się w łzy.
Sellitto dał krok do przodu.
– Co jest…
Sachs złapała w końcu oddech.
– To nie jest to, co myślisz – rzekła sucho.
Detektyw znowu podciągnął pasek.
– Mów.
– Wiesz, że Rhyme i ja rozmawialiśmy o tym, żeby mieć dzieci. – Sachs gorzko się roześmiała. – Nic z tego nie wyszło. Nie zachodziłam w ciążę. Martwiłam się, że coś jest nie w porządku z Lincolnem. No i przed kilkoma tygodniami zrobiliśmy sobie oboje badania.
Wróciła myślami do rozmowy w poczekalni.
– „A, tu pani jest, pani Sachs.
– Dzień dobry, doktorze.
– Właśnie rozmawiałem z lekarzem Lincolna Rhyme'a.
– Mam wrażenie, że nie przynosi pan od niego dobrych wieści.
– Może usiądziemy tam w rogu?
– Tu jest dobrze. Niech mi pan powie. Bez owijania w bawełnę.
– No cóż. Lekarz Lincolna oświadczył, że jego nasienie jest jak najbardziej w normie. Ma nieco zmniejszoną liczbę plemników, co jest typowe dla kogoś w jego stanie, ale obecnie nie stanowi to większego utrudnienia przy zajściu w ciążę. Obawiam się jednak, że pani ma poważniejszy problem.
– Ja?”.
Powtórzyła teraz Lonowi Sellitto przebieg rozmowy z doktorem.
– Choruję na coś, co nazywa się endometriozą – dodała. – Zawsze miałam z tym problemy, ale nie sądziłam, że są takie poważne.
– Nie mogą tego wyleczyć?
– Mogą to zoperować lub zastosować terapię hormonalną, ale tak naprawdę nie pomoże to odzyskać płodności.
– Przykro mi, Amelio.
Sachs zaśmiała się nieszczerze.
– To właśnie robię z Johnem Sungiem. Wczoraj wieczorem zbadał mnie i zastosował akupresurę. Dał mi też kilka ziół, które jego zdaniem mogą pomóc. Okazuje się, że wielu zachodnich lekarzy poleca stosowanie chińskiej terapii przy endometriozie. – Sachs na chwilę umilkła. – Tyle jest wokół mnie śmierci, Lon – powiedziała w końcu. – Chciałam, żebyśmy stworzyli życie… Lincoln i ja. Tak bardzo chciałam naprawić to, co jest we mnie nie w porządku.
– Nie wiedziałem – bąknął zawstydzony Sellitto, podnosząc w górę dłonie.
– Bo to nie powinno obchodzić nikogo poza Lincolnem i mną – zakończyła gniewnie. – Wiesz, kim dla siebie jesteśmy? – zapytała, wskazując głową pokój Rhyme'a.
– Przepraszam, agentko Sachs. Powinienem był pomyśleć o tym wcześniej. – Sellitto wyciągnął do niej rękę, a ona z ociąganiem uścisnęła jego wielką dłoń.
Potem otarła sobie oczy i oboje wrócili do Rhyme'a.
– Ale nas nastraszyłeś – powiedział Rhyme do Freda Dellraya, kiedy ten pojawił się w zamienionym w kryminalistyczne laboratorium salonie.
– Wyobraźcie sobie, co sam czułem, parkując tyłek na kilku laskach wynalazku pana Nobla. – Dellray rozejrzał się dookoła. – Gdzie jest Dan? – zapytał.
– Dan? – zdziwił się Rhyme.
– No, facet, który przejął po mnie tę sprawę. Dan Wong.
Rhyme i Sachs spojrzeli po sobie.
– Nikt jej po tobie nie przejął – oświadczył kryminolog. – Wciąż na ciebie czekamy.
– Wciąż czekacie? – szepnął z niedowierzaniem Dellray. – Miał do was zadzwonić i dzisiaj rano przylecieć wojskowym odrzutowcem. – Zdumienie na jego twarzy zmieniło się w gniew. – Zajmę się tym, kiedy wrócę do biura. Dla czegoś takiego nie ma usprawiedliwienia.
– Na jakim etapie jest śledztwo w sprawie bomby? – zapytał Freda Sellitto.
Dellray wyciągnął plastikową torbę, w której tkwiła jasnożółta laska dynamitu.
– Sprawdzili to na obecność markerów? – zapytał Rhyme.
– Nie. Powiedzieli, że jest za stare na markery.
– Pewnie jest. Ale i tak chcę to sprawdzić – mruknął kryminolog. – Zrób pełną analizę! – zawołał do Mela Coopera.
– Jestem ci szczerze zobowiązany, Lincolnie – powiedział Dellray.
– Odwdzięcz się, przysyłając nam kogoś do pomocy, Fred.
Duch maszerował wzdłuż Mulberry Street, ubrany w wiatrówkę, pod którą chował swojego nowego glocka 36 kalibru 45. Właśnie otrzymał wiadomość od Ujgura, któremu Yusuf zlecił włamanie się do strzeżonego mieszkania Wu. Środki bezpieczeństwa okazały się szczelniejsze, niż sądzili i zauważyli go strażnicy. Policja z pewnością zabrała już stamtąd rodzinę. Komplikowało to trochę sytuację, ale i tak się dowie, gdzie są.
Przeszedł kilkadziesiąt metrów brukowaną alejką, skręcił w następną, przeciął zatłoczoną ulicę i w końcu dotarł do celu. Otworzył drzwi i pozdrowił uniesioną dłonią swojego eksperta feng shui, pana Zhou, który siedział na zapleczu Sklepu Szczęśliwej Nadziei.
Sonny Li zapalił papierosa i ruszył dalej ulicą, która nazywała się Bowery. Czuł się dobrze. Dobre omeny, dobre siły. On i Loaban złożyli ofiary Guan Di, bogu detektywów. Poucinał ogony demonom. I miał w kieszeni naładowany niemiecki pistolet. Odwiedzi eksperta feng shui i wyciągnie od niego adresy innych kryjówek Ducha, bez względu na to, jakich trzeba będzie użyć metod.
Minął zatłoczony targ rybny z koszami, w których poruszały szczypcami niebieskie kraby, z posypanymi lodem tacami pełnymi małży i ryb i w końcu dotarł do Sklepu Szczęśliwej Nadziei. Na zapleczu znalazł siedzącego przy biurku mężczyznę, który palił papierosa i czytał chińską gazetę.
– Pan jest Zhou?
– Owszem, zgadza się.
– Jestem zaszczycony, mogąc pana poznać. Byłem w mieszkaniu przyjaciela przy Patrick Henry Street pięćdziesiąt osiem. Rozumiem, że to pan je urządził. Muszę się z nim skontaktować, ale tam go już nie ma. Żywię nadzieję, iż pan udzieli mi informacji, gdzie teraz może przebywać. Nazywa się Kwan Ang.
Mężczyzna uniósł lekko brwi.
– Przykro mi, proszę pana. Nie znam nikogo o tym nazwisku.
– Wie pan, że Kwan Ang jest szmuglerem i mordercą. Widzę to w pańskich oczach. – Sonny Li potrafił czytać w twarzach w podobny sposób, w jaki Loaban czytał w dowodach rzeczowych.