Выбрать главу

– Dziękuję za opinię, Haroldzie. Ale to Rhyme przyskrzynił Ducha. Nie ty – powiedział agent i rozłączył się.

Krępujące przeguby kajdanki wydawały się lekkie jak jedwab. Zostaną zdjęte, gdy tylko znajdzie się na pokładzie samolotu, który miał go wywieźć ze Wspaniałego Kraju do domu, i ponieważ dobrze o tym wiedział, metalowe obręcze właściwie jakby już nie istniały.

Towarzyszyła mu dziwna świta: dwaj uzbrojeni agenci i dwaj ludzie, którzy dowodzili operacją: Peabody z urzędu imigracyjnego oraz facet z Departamentu Stanu. W korytarzu Northwest Airlines na lotnisku Kennedy'ego dołączyli do nich dwaj ochroniarze z Zarządu Portu.

Przed sobą Duch widział stanowisko odprawy. A za oknem kadłub boeinga 747, którym miał wkrótce polecieć na Zachód. Wracał do domu. Był wolny. Był…

Nagle wyrosła przed nim jakaś postać. Strażnicy szarpnęli go na bok, w ich rękach pojawiła się broń. Z wrażenia zabrakło mu tchu; myślał, że zaraz umrze.

Ale napastnik zatrzymał się w miejscu. I Duch zaczął się śmiać.

– Cześć, Sachs.

Zorientował się, że nie jest sama. Stał za nią wysoki czarny mężczyzna. Był tam również gruby gliniarz, który aresztował go w Brooklynie, a także kilku nowojorskich policjantów. Ale osobą, która przykuła jego uwagę, był przystojny ciemnowłosy mężczyzna mniej więcej w jego wieku, siedzący na skomplikowanym jasnoczerwonym wózku inwalidzkim, do którego przymocowano paskami jego ręce i nogi.

To musiał być oczywiście Lincoln Rhyme. Duch przyjrzał się temu dziwnemu mężczyźnie, który odkrył jakimś cudem położenie „Fuzhou Dragona”, który odnalazł Wu i Changów i który zdołał go w końcu ująć. Udało mu się coś, czego nie dokonał dotąd żaden gliniarz na świecie.

Harold Peabody dał znak strażnikom, żeby się cofnęli i schowali broń.

– Co to za cyrk, Rhyme? – zapytał, marszcząc brwi.

Ale kryminolog zignorował go i nadal przyglądał się uważnie szmuglerowi. Duch poczuł się nieswojo, jednak opanował to uczucie.

– Kim pan właściwie jest? – rzucił wyzywająco w stronę Rhyme'a.

– Ja? – odparł kaleka. – Jestem jednym z dziesięciu piekielnych sędziów.

Duch roześmiał się.

– I przyszedł mnie pan pożegnać?

– Nie.

– No, to czego chcesz? – zapytał ostrożnie Peabody.

– On nie wsiądzie do tego samolotu – oświadczył twardo Rhyme.

– Owszem, wsiądzie – odparł Webley, wyciągając z kieszeni bilet Ducha i ruszając szybkim krokiem do stanowiska odprawy.

– Jeśli zrobi pan krok dalej w stronę tego samolotu – oznajmił gruby policjant – ci funkcjonariusze mają rozkaz pana aresztować.

– Mnie? – zdumiał się gniewnie Webley.

Peabody ostro się roześmiał i spojrzał na czarnego agenta.

– Powinieneś chyba wysłuchać obecnego tu mojego przyjaciela, Haroldzie – powiedział Dellray.

– Pięć minut – warknął Peabody.

Na twarzy Lincolna Rhyme'a pojawił się wyraz ubolewania.

– Och, obawiam się, że to może zająć trochę więcej czasu.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Duch, o wiele niższy, niż spodziewał się Lincoln Rhyme, stał skuty kajdankami i otoczony przez stróżów prawa i porządku. Owszem, nieco zmieszany, lecz w dalszym ciągu panujący nad emocjami. Kryminolog natychmiast zrozumiał, jak to się stało, że Sachs dała mu się omotać: oczy Ducha były oczyma uzdrowiciela, lekarza, przewodnika duchowego. Jednak przyjrzawszy mu się lepiej, Rhyme dostrzegł na dnie tego łagodnego spojrzenia świadectwo bezwględności i niepohamowanej pychy.

– No dobrze, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał kumpel Peabody'ego, „Webley ze Stanu”, jak określał go teraz w myśli Rhyme.

– Wiecie, do czego dochodzi czasami w naszej pracy, panowie? – zapytał kryminolog. – Mam na myśli pracę oficera dochodzeniowego. – Webley ze Stanu chciał coś powiedzieć, lecz Peabody uciszył go gestem dłoni. – Czasami tracimy z oczu szerszy obraz. Przyznaję, że ja tracę ten obraz częściej niż, powiedzmy, obecna tutaj Sachs. Mam w zwyczaju studiować każdy dowód rzeczowy i umieszczać go tam, gdzie jest jego miejsce. – Rhyme uśmiechnął się do Ducha. – Tak jakbym kładł kamyk na planszy wei-chi.

Przez głośniki podano komunikat, że zaczyna się odprawa pasażerów odlatujących liniami Northwest Airlines do Pekinu, z między lądowaniem w Los Angeles.

– Złożyliśmy całkiem zgrabnie naszą układankę – stwierdził Rhyme, wskazując głową Ducha. – W końcu został złapany. Mamy wystarczająco wiele dowodów, żeby go osądzić i skazać na śmierć. A oto, co się dzieje? Ptaszek wyfruwa na wolność.

– On wcale nie wychodzi na wolność – zaprzeczył Peabody. – Wraca do Chin, gdzie zostanie postawiony przed sądem.

– Zostaje wypuszczony z państwa, na terenie którego popełnił szereg poważnych przestępstw – poprawił go ostro Rhyme. – Szerszy obraz… Pomyślmy o tym. Jest wtorek, tuż przed świtem, na pokładzie frachtowca „Fuzhou Dragon”. Jesteście Duchem, poszukiwanym przestępcą… poszukiwanym za zbrodnie karane śmiercią… a straż przybrzeżna przejmie za pół godziny wasz przewożący imigrantów statek. Co byście zrobili?

Peabody westchnął. Webley ze Stanu mruknął coś pod nosem.

– Ja na przykład wziąłbym pieniądze, kazał kapitanowi zawrócić na pełne morze i uciekł na jednym z pontonów. Straż przybrzeżna i urząd imigracyjny zajęliby się oczywiście załogą i imigrantami, a ja zdążyłbym pokonać połowę drogi do Chin, zanim ktoś by się zorientował, że zniknąłem. Ale co zrobił Duch? – zapytał Rhyme i zerknął na Amelię Sachs.

– Duch zamknął imigrantów w ładowni – odpowiedziała – zatopił statek, a następnie ścigał rozbitków. Ryzykując przy tym, że sam zostanie złapany albo zginie.

– To byli świadkowie – oświadczył Peabody. – Musiał ich zabić.

– Ale po co? To jest pytanie, którego nikt nie chce zadać. O co mu chodziło? Pasażerowie mogliby co najwyżej zeznać, że zajmował się przemytem ludzi. Już wcześniej wydano przecież przeciw niemu tuzin nakazów aresztowania za to samo przestępstwo. Nie miało sensu zadawać sobie tyle trudu i mordować ich tylko dlatego, że byli świadkami. – Rhyme odczekał kilka sekund, by spotęgować efekt. – Ale zabicie ich jest jak najbardziej sensowne, jeśli pasażerowie od początku mieli stać się jego ofiarami.

Rhyme spostrzegł dwie zupełnie odmienne reakcje na to, co powiedział. Na twarzy Peabody'ego malowały się zaskoczenie i konsternacja. Za to Webley ze Stanu nie był wcale zdziwiony. Świetnie wiedział, do czego zmierza kryminolog.

– Ofiary – podjął Rhyme. – To kluczowe słowo. Sachs znalazła pewien list, gdy poszła popływać przy wraku „Fuzhou Dragona”.

Duch, który do tej pory nie spuszczał wzroku z Amelii, odwrócił się powoli w stronę Rhyme'a.

– Treść listu można streścić następująco: oto twoje pieniądze i lista ofiar, które zabierasz do Ameryki… Czy mamy już przed oczyma szerszy obraz, panowie? W liście nie ma mowy o „pasażerach”, „imigrantach” czy o „prosiakach”. I szerszy obraz staje się o wiele wyraźniejszy, kiedy przyjrzymy się, kim były te ofiary: wszystko to chińscy dysydenci i członkowie ich rodzin. Duch nie jest wyłącznie szmuglerem. Jest także profesjonalnym zabójcą. Wynajęto go, żeby ich zamordował.

– Ten człowiek oszalał – syknął Duch. – Chcę wejść na pokład samolotu.

– Od początku miał zamiar zatopić „Fuzhou Dragona” – podjął, ignorując go, Rhyme. – Ale kilka rzeczy poszło nie po jego myśli. Zlokalizowaliśmy frachtowiec i wysłaliśmy tam straż przybrzeżną. Musiał więc działać szybciej, niż to zaplanował. Kilku imigrantów uciekło. Poza tym ładunek wybuchowy okazał się zbyt silny i statek zatonął, nim Duch zdołał zabrać broń i pieniądze oraz odszukać swojego bangshou.