Kiedy technicy grodzili plażę żółtą taśmą, założyła na przemoczone dżinsy i T-shirt najnowszą kreację kryminalnej haute couture – zaopatrzony w kaptur, okrywający całe ciało kombinezon z białego tyveku, dzięki któremu członek ekipy nie pozostawia na miejscu zbrodni własnych włosów, otartego naskórka czy potu.
I cóż to było za miejsce zbrodni – jedno z największych, z jakimi mieli dotychczas do czynienia: długa na półtora kilometra plaża, asfaltowa droga, a po jej drugiej stronie labirynt gęstych zarośli. Miliony miejsc do przeszukania. W dodatku gdzieś w pobliżu mógł się nadal kryć uzbrojony sprawca.
– Nie podoba mi się to miejsce, Rhyme. Wszystko jest zbyt wielkie. Wszystkiego jest za dużo.
– Co to znaczy „za dużo”, Sachs? Uwielbiamy duże miejsca. Tyle jest w nich uroczych zakątków, gdzie można znaleźć jakieś ślady.
Urocze zakątki, pomyślała z przekąsem. I zaczynając od dużego pontonu, z którego uszło powietrze, zaczęła „rysować siatkę”. Określano w ten sposób jedną z metod fizycznego przeszukiwania miejsca zbrodni, w trakcie której członek ekipy przemierzał teren lub podłogę tam i z powrotem, tak jakby strzygł trawę kosiarką, a potem skręcał pod kątem prostym i przeszukiwał ponownie ten sam teren. Teoretyczne uzasadnienie tej metody głosiło, iż to, czego nie zauważyło się pod jednym kątem, można zauważyć pod innym. „Rysowanie siatki” było metodą, w której według Rhyme'a powinna się wyspecjalizować Amelia.
Przez następną godzinę, niczym szukające muszelek dziecko, przeczesywała w ulewnym deszczu i porywistym wietrze plażę, drogę oraz rosnące za nią zarośla. Zbadała napompowany ponton, w którym znalazła głuchą komórkę, a potem ten, z którego uszło powietrze i który dwaj policjanci zaciągnęli wyżej na plażę. Wreszcie udało jej się zgromadzić wszystkie dowody – łuski nabojów, próbki krwi, odciski palców, utrwalone polaroidem odciski stóp.
W końcu stanęła w miejscu, rozejrzała się dookoła i włączyła radio.
– To zabawne – powiedziała do Rhyme'a.
– To mi mało mówi, Sachs – odparł. – Co znaczy „zabawne”?
– Chodzi o imigrantów. Po prostu zniknęli. Opuścili plażę, przeszli przez drogę i ukryli się w krzakach. Widać ich odciski w błocie po drugiej stronie drogi. A potem po prostu wyparowali.
– No dobrze, Sachs – powiedział sennym głosem Rhyme. – Przed chwilą szłaś tropem zabójcy. Widziałaś, co zrobił. Jesteś Kwanem Angiem, jesteś Gui, czyli Duchem. Multimilionerem szmuglującym ludzi. Zabójcą. Przed chwilą zatopiłaś statek, zabijając ponad tuzin ludzi. Co teraz zamierzasz?
– Odnaleźć resztę – odpowiedziała natychmiast. – Odnaleźć ich i zabić. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale muszę ich znaleźć.
– Dobrze, Sachs – odparł cicho Rhyme. – Teraz pomyśl o imigrantach. Są ścigani przez kogoś takiego. Co by zrobili?
Trwało chwilę, zanim przedzierzgnęła się z bezwzględnego mordercy i szmuglera w jednego z tych biedaków ze statku.
– Na ich miejscu nigdzie bym się nie chowała. Wyniosłabym się stąd najszybciej jak to możliwe. Wszelkimi sposobami. Potrzebny byłby mi jakiś pojazd.
– Gdzie byś go znalazła?
– Nie wiem – odparła sfrustrowana. Czuła, że odpowiedź jest gdzieś blisko, ale jej umyka.
– Czy w głębi lądu są jakieś domy?
– Nie. Nic tam nie ma.
– Nie może nic nie być, Sachs. Tam właśnie kryje się odpowiedź.
Westchnęła i zaczęła wyliczać.
– Widzę stos zużytych opon. Widzę przewróconą do góry dnem żaglówkę. Widzę skrzynkę pustych butelek po piwie Sam Adams. Przed kościołem są…
– Przed kościołem? – żachnął się Rhyme. – Idź tam, Sachs. Natychmiast!
Ruszyła sztywnym krokiem w tamtą stronę.
– Zastanów się, Sachs. Skąd twoim zdaniem wielebni biorą na tych swoich imprezach tylu młodych wyznawców? Wożą ich minibusami… musi się tam zmieścić kilkanaście osób.
– Możliwe – odparła sceptycznym tonem.
Obeszła kościół dookoła i zbadała błotnisty grunt – odciski stóp, drobne okruchy szkła, rurkę, której użyto do wybicia szyby, ślady opon dużej furgonetki.
– Znalazłam, Rhyme. Mnóstwo świeżych śladów. Do diabła, to było sprytne. Idąc tutaj, stąpali po kamieniach i trawie, żeby nie zostawiać śladów. I wygląda na to, że przejechali kilkadziesiąt metrów po polu, zanim skręcili na drogę.
– Niech pastor poda dane furgonetki – rozkazał Rhyme.
Sachs poprosiła jednego z miejscowych policjantów, żeby zatelefonował do duchownego, i po kilku minutach poznali szczegóły: był to biały dodge z wymalowaną z boku nazwą kościoła. Podała numery rejestracyjne Rhyme'owi. Policja miała przekazać je personelowi rogatek przed mostami i tunelami, zakładano bowiem, że imigranci kierują się do Chinatown na Manhattanie.
Z płonącymi z bólu kolanami przeszukała, „rysując siatkę”, teren za kościołem, ale nie znalazła nic więcej.
– Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli tutaj coś jeszcze do roboty, Rhyme. Idę opisać dowody rzeczowe i wracam do domu – powiedziała i rozłączyła się.
Kazała technikom z autobusu przekazać wszystkie dowody do domu Rhyme'a, po czym wróciła do camaro, usiadła sztywno za kierownicą i zaczęła spisywać swoje spostrzeżenia. Podnosząc wzrok znad notatek, widziała strzępy piany fruwające trzy metry nad skałą, o którą właśnie rozbiła się fala. Nagle zmrużyła oczy i przetarła rękawem zaparowaną szybę.
Co to było? Jakieś szczątki „Fuzhou Dragona”?
Nie, to nie były szczątki. To był człowiek, który rozpaczliwie czepiał się skał.
Złapała motorolę i połączyła się ze stacją ratownictwa morskiego hrabstwa Suffolk w Easton Beach.
– Jestem po wschodniej stronie miasteczka. Widzę rozbitka na morzu. Potrzebuję pomocy.
– Okay – nadeszła odpowiedź. – Już tam płyniemy. Bez odbioru.
Sachs wyskoczyła z samochodu i pognała przez plażę. Biegnąc, zobaczyła, jak wielka fala porywa rozbitka ze skały i ciska w buzującą topiel. Na chwilę zniknął, a potem znów pojawił się na powierzchni.
– O w dupę – mruknęła, po czym ignorując przeszywający ból w kolanach, zaczęła ściągać pas z pistoletem i amunicją. Przy samym brzegu zrzuciła buty i nie spuszczając z oczu walczącego o życie pływaka, wbiegła do zimnej wzburzonej wody.
Sonny Li wypełzł zza krzaków i przyjrzał się uważnie rudej kobiecie, która ściągnęła buty i ruszyła na pomoc unoszącemu się na falach rozbitkowi. Nie potrafił go rozpoznać, ale i tak bardziej interesowała go ta kobieta, którą od ponad godziny obserwował ze swojej kryjówki.
Intrygowała go. Przyjechała jasnożółtym samochodem w towarzystwie żołnierza z pistoletem maszynowym. W pewnym momencie odwróciła się do niego plecami i zobaczył napis NYPD na jej wiatrówce. A zatem była funkcjonariuszką urzędu bezpieczeństwa publicznego.
Seksowna, pomyślał, choć osobiście preferował spokojne eleganckie Chinki. Ale te włosy! Cóż za kolor! Nadał jej już przydomek, Hongse, co po chińsku znaczyło „ruda”.
Spojrzawszy na drogę, zobaczył pędzącą w ich stronę ciężarówkę. Musiał działać natychmiast, zanim Hongse wróci. Przebiegł skulony przez drogę do żółtego samochodu. Nie miał zamiaru go kraść. Potrzebował wyłącznie pistoletu i pieniędzy.
Otworzył drzwi od strony pasażera i przeszukał schowek na mapy. Żadnej broni. Ze złością pomyślał o swoim pistolecie, który spoczywał teraz na dnie oceanu. W schowku nie było również papierosów. W torebce Hongse znalazł pięćdziesiąt dolarów. Schował je do kieszeni i spojrzał na kartki, które zapisała. Chociaż mówił nieźle po angielsku, o wiele gorzej radził sobie z czytaniem. Dukając, rozpoznał w końcu zapisane w angielskiej transkrypcji nazwisko Ducha: Kwan Ang. Wsunął kartkę do kieszeni, a potem porozrzucał inne papiery przy otwartych drzwiczkach samochodu, żeby wyglądało to na podmuch wiatru.