Выбрать главу

— Nie. Wybraliśmy pewne miejsce na Samoa.

— Hmm… Atrakcyjne miejsce. Upal, wilgoć i obrzydliwe żarcie.

— Piękne dziewczęta i zero zimy. — Halliburton poprawił okulary. — Żarcie zaś nie jest złe, jeśli nie ma pan nic przeciwko amerykańskiemu.

Russ obrócił się z powrotem i przestudiował obraz.

— Musi mi pan częściowo zdradzić, po co pan tam był. Czyżby marynarka wojenna coś zgubiła?

— Istotnie.

— Czy w tym czymś byli ludzie?

— Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć.

— Właśnie pan odpowiedział. — Russ przerzucił stronę. Na drugiej widniało ostrzejsze zdjęcie obiektu. — Tego nie zrobiły pozytony.

— Zrobiły. Tyle że to kompilacja zdjęć zrobionych pod różnymi kątami, po usunięciu szumu.

Dobra robota, pomyślał Russ.

— Jak głęboko znajduje się to coś?

— Rów ma w tym miejscu siedem mil głębokości. Artefakt jest zagrzebany w piachu na czterdzieści stóp.

— Trzęsienie ziemi?

Admirał skinął głową.

— Ćwierć miliona lat temu.

Russ gapił się na niego przez dłuższą chwilę.

— Czy ja o tym nie czytałem w jakiejś starej książce Stephena Kinga?

— Proszę spojrzeć na następną stronę.

Tym razem była to zwykła fotografia barwna. Obiekt spoczywał na dnie głębokiej dziury. Russ pomyślał o tym, ile zachodu i pieniędzy musiało kosztować jej wykopanie.

— I marynarka o tym nie wie?

— Nie. Choć oczywiście wykorzystaliśmy jej sprzęt.

— A znaleźliście to, co oni zgubili?

— Znajdziemy w przyszłym tygodniu. — Halliburton wgapił się w widok za oknem. — Będę musiał panu zaufać.

— Nie doniosę na pana marynarce.

Admirał pokiwał wolno głową.

— Zaginiona łódź także znajduje się w tym rowie — rzekł, starannie dobierając słowa. — Niecałe trzydzieści mil od tego… obiektu.

— A jednak pan tego nie zgłosił. Bo?

— Za miesiąc minie dwadzieścia lat mojej służby w marynarce. Tak czy owak miałem zamiar odejść na emeryturę.

— Rozczarowany?

— Nigdy nie miałem wielkich złudzeń. Dwadzieścia lat temu chciałem porzucić karierę naukową, a marynarka po prostu złożyła mi ciekawą propozycję. Była to fascynująca praca, ale nie wzbudziła we mnie zaufania do wojska. Ani do rządu.

— W ciągu ostatnich dziesięciu lat — ciągnął — zebrałem wokół siebie grupę podobnie myślących osób. Zamierzałem zabrać niektórych spośród nich ze sobą, gdy już odejdę. Szczerze mówiąc, myślałem o założeniu czegoś podobnego do pańskiej firmy.

Russ podszedł do ekspresu i uzupełnił swoją filiżankę. Zaproponował kawę admirałowi, ten jednak odmówił.

— Chyba rozumiem, do czego pan zmierza.

— Proszę mówić.

— Chce pan odejść wraz ze swoimi ludźmi i założyć biznes. Ale jeśli pan nagle „odkryje” to coś, rząd może zauważyć zbieg okoliczności.

— Coś w tym stylu. Proszę spojrzeć na następną stronę.

Było tam zbliżenie obiektu. Jego zakrzywiona powierzchnia idealnie odzwierciedlała kształt robiącej zdjęcie sondy.

— Próbowaliśmy pobrać próbkę metalu do analizy. Połamał wszystkie wiertła, którymi go zaatakowaliśmy.

— Diament?

— Jeszcze twardszy. I bardzo zbity. Nie możemy określić jego gęstości, bo nie jesteśmy w stanie go poruszyć, nie mówiąc już o podniesieniu.

— Jezu…

— Gdyby był atomową łodzią podwodną, dałby się odholować. A nie ma nawet jednej dziesiątej wielkości takiej lodzi. Podnieślibyśmy go, gdyby był z ołowiu. Z czystego uranu. Ale on ma większą gęstość.

— Rozumiem — rzekł Russ. — Skoro my podnieśliśmy Titanica…

— Mogę mówić wprost?

— Zawsze.

— Moglibyśmy wydobyć obiekt za pomocą którejś z waszych technik. I zatrzymać wszystkie zyski, a te mogą być całkiem pokaźne. Ale jeśli ktoś powiąże nasze działania z marynarką, nieźle za to bekniemy.

— Jaki więc ma pan plan?

— Prosty: — Admirał wyjął z teczki mapę i rozwinął ją na biurku Russa. — Będziemy wykonywać pewne zadanie na Samoa…

2.

San Guillermo, Kalifornia, 1931

Przed wyjściem z wody wytworzyło ubranie na zewnętrznej powierzchni swego ciała. Ponieważ częściej spotykało marynarzy niż rybaków, przywdziało ich strój. Wyszło na plażę w białym uniformie, który nie ociekał wodą, gdyż nie był zrobiony z materiału. Lśnił natomiast jak skóra morświna. To, co znajdowało się pod spodem, także bardziej przypominało organy tego ssaka morskiego niż człowieka.

Było już niemal ciemno i plaża opustoszała. Tylko jeden człowiek zauważył dziwną postać i podbiegł.

— Kurde, gościu, skądżeś ty przypłynął?

Uzurpator otaksował go wzrokiem. Mężczyzna przewyższał go niemal o dwie głowy, był solidnie umięśniony i miał na sobie czarny kostium kąpielowy.

— Co jest, krasnalu? Połknąłeś język?

Ssaki można bardzo łatwo zabić. Wystarczy roztrzaskać im mózg. Uzurpator złapał mężczyznę za nadgarstek i jednym ciosem zgruchotał mu czaszkę.

Gdy ustały drgawki, uzurpator otworzył klatkę piersiową ofiary i przestudiował układ oraz budowę poszczególnych narządów i mięśni. Potem rozpoczął powolny i bolesny proces rekonfiguracji własnej postaci. Musiał zwiększyć masę o około trzydzieści procent, więc po analizie obu rąk oderwał je od ciała ofiary, przytknął do swojego i trzymał tak długo, aż zostały wchłonięte. Następnie dołożył kilka garści stygnących wnętrzności.

Ściągnął strój kąpielowy i zduplikował ukrytą w nim strukturę reprodukcyjną, po czym włożył go. Wybebeszone zwłoki zaniósł zaś na głęboką wodę i podarował rybom.

Ruszył wzdłuż plaży ku światłom San Guillermo — krzepki, przystojny młodzieniec, powielony aż po linie papilarne w bezmyślnym procesie, który kosztował go półtorej godziny męczarni.

Nie umiał jednak mówić w żadnym ludzkim języku, a strój włożył tyłem do przodu. Szedł zamaszystym marynarskim krokiem: oprócz człowieka, którego niedawno zabił, przez cały miniony wiek widywał jedynie mężczyzn, którzy tak właśnie poruszali się po pokładzie.

Szedł ku światłu. Nim dotarł do niewielkiego kurortu, zrobiło się całkiem ciemno. Niebo było bezksiężycowe, lecz usiane gwiazdami. Coś sprawiło, że uzurpator zatrzymał się i długo spoglądał w górę.

Miasteczko kipiało od dekoracji bożonarodzeniowych. Zauważył, że inni ludzie są ubrani niemal od stóp do głów. Mógłby dorobić sobie więcej stroju albo zabić jeszcze jedną osobę, gdyby tylko udało mu się znaleźć właściwy rozmiar. Ale nie zdążył.

Z baru z hamburgerami wyszło pięcioro roześmianych nastolatków. Śmiech zamarł im na ustach.

— Jimmy? — odezwała się piękna dziewczyna. — Co ty wyprawiasz?

— Nie za zimno ci? — dodał jeden z chłopaków. — Jim?

Zaczęli się zbliżać. Uzurpator stał spokojnie, wiedząc, że może bez trudu zabić całą piątkę. Ale nie było potrzeby. Tamci wciąż wydawali jakieś odgłosy.

— Coś jest nie tak — powiedział starszy chłopak. — Miałeś wypadek, Jim?

— Po obiedzie wyjechał z deską surfingową — zauważyła dziewczyna, rozglądając się po ulicy. — Nie widzę jego samochodu.

Nie pamiętał, czym jest język, ale wiedział, jak komunikują się walenie. Spróbował naśladować dźwięk, który powtarzali.