Dodatkowe obciążenie spowodowało, że koniec kija uniósł się w górę, kierując się w stronę prześwitu między drzewami. Hamisz westchnął, wziął głęboki wdech, naciągnął gogle i ujął dłonią wyślizgany odcinek kija tuż przed nim.
Miotła uniosła się delikatnie w powietrze. Z gardeł wszystkich Figli wyrwał się okrzyk radości.
— Widzisz, mówiłem ci, że wszystko będzie dobrze! — wykrzyknął Głupi Jaś. — Ale czy nie mógłbyś ciut przyspieszyć?
Hamisz ostrożnie dotknął lśniącego drewna powtórnie.
Kij zadrżał, zawisł na moment nieruchomo, po czym wyskoczył do przodu, wydając odgłos, który brzmiał bardzo jak „wrrrrr”…
W ciszy świata w głowie Akwili Rozbój sięgnął po swój miecz i zaczął nim wodzić po ciemniejącej murawie.
Coś się tam kryło, coś małego, ale się poruszało.
To był maleńki ciernisty krzak, rósł tak szybko, że widać było gołym okiem, jak gałązki się wydłużają. Rozbój czuł ten krzak, jakby był cierniem wjego oku. Cienie gałązek tańczyły na trawie. Przyglądał się uważnie. To musiało coś oznaczać. Mały krzak, który rośnie…
A potem przypomniał sobie coś, co powiedziała im stara wodza, kiedy byłjeszcze ciutchłopcem.
Dawno temu całą ziemię porastały lasy, gęste i ciemne. Potem przyszedł człowiek i wyciął drzewa, dopuszczając do ziemi słońce. Na polanach wyrosła wtedy trawa. Wielkiedzieła sprowadziły owce, które szczypały trawę i to, co rosło w trawie: siewki drzew. I w ten sposób gęste lasy wymarły. Choć trudno było mówić o życiu, tam gdzie panowała wieczna ciemność jak na dnie morza, bo korony drzew nie pozwalały przedostać się promieniom słonecznym. Czasem słychać było trzask gałęzi, stukot spadającego żołędzia wypuszczonego z łapki wiewiórki, która w gęstym mroku nie trafiała z gałęzi na gałąź. Ale głównie królowała tam cisza i upał. Poza granicami lasu znajdowały schronienie nieprzeliczone stworzenia. Głęboko w lesie, wiecznej puszczy, królowało tylko drzewo.
A w słońcu żyła murawa, z tysiącem traw, kwiatów, ptaków i insektów. Fik Mik Figle wiedziały to najlepiej, ponieważ żyły tak blisko ziemi. To, co z pewnej odległości wyglądałojak zielona gładź, było tak naprawdę miniaturową, prosperującą, ryczącą dżunglą…
— Ach — mruknął Rozbój. — Więc na tym polega twoja gra, co? O nie, tutaj nie zapanujesz.
I ciął krzak mieczem.
Szum liści za plecami spowodował, że instynktownie się odwrócił.
Dwa kolejne krzewy rosły na potęgę. A dalej trzeci. Rozbój spojrzał dalej i ujrzał tuzin, ajeszcze dalej setkę maleńkich drzew rozpoczynających swój wyścig ku niebu.
I choć był przerażony, a był od stóp do głów, uśmiechnął się szeroko. Tym, co Figle lubią najbardziej, jest świadomość, że niezależnie gdzie uderzą, trafią nieprzyjaciela.
Słońce zachodziło, cienie się wydłużały, murawa umierała. A Rozbój szarżował.
Wrrrrrrr…
To, co wydarzyło się podczas wyprawy Figli, po odpowiedni zapach zostało zapamiętane przez kilku świadków (nie licząc wszystkich sów i nietoperzy pozostawionych w tyle za miotłą pilotowaną przez gromadę rozwrzeszczanych błękitnych ludzików).
Jednym z nich był Numer 95, baran o niezbyt rozwiniętej wyobraźni. Ale wszystko, co zapamiętał, to nagły hałas w nocy i cośjak — by przeciąg na grzbiecie. Było to dla niego mało ekscytujące, więc powrócił myślami do trawy.
Wrrrrrrr…
Świadkiem była też Łagodna Pchacz, lat siedem, córka farmera, właściciela Numeru 95. Pewnego dnia, kiedyjuż bardzo dorosła i została babcią, opowiedziała wnukom o pewnej nocy, kiedy zeszła na dół ze świeczką w ręce, bo zachciałojej się pić. I wtedy usłyszała pod zlewem głosy…
Awłaściwie głosiki. Jeden z nich mówił:
— Jasiu, nie możesz tego pić, zobacz, na tej butelcejest napisane „Trucizna”.
A drugi mu odpowiedział:
— Daj spokój, bardzie, piszą takie rzeczy, żeby nie pozwolić człowiekowi ciut się napić. Na co pierwszy głos:
— Jasiu, to jest trucizna na szczury.
— To świetnie, boja niejestem szczurem!
— Wtedy otworzyłam szafkę pod zlewem — opowiadała dziewczynka, która byłajuż babcią — i wiecie, co zobaczyłam? Pełno krasnoludków! Patrzyły na mnie, aja patrzyłam-na nich i wtedyjeden z nich powiedział: „Tojest tylko twój sen, duża ciutdziewczynko!”, a pozostali natychmiast się z nim zgodzili! I wtedy ten pierwszy dodał: „Więc w tym śnie, który śnisz, duża ciutdziewczynko, nie masz nic przeciw temu, by powiedzieć nam, gdziejest terpentyna, prawda?”, więc im powiedziałam, że jest w zagrodzie. „Tak? No to zjeżdżamy. Ale najpierw damy prezent dużej ciutdziewczynce, która pójdzie teraz prosto do łóżka spać!”. I już ich nie było.
Jedno z wnucząt słuchające tego z otwartą buzią spytało:
— I co ci dali, babciu?
— To! — Łagodna wyciągnęła srebrną łyżkę. — A co dziwne, była to łyżka, która należała do mojej mamy i tajemniczo znikła z szuflady tego samego wieczoru! Bardzojej pilnuję od tej pory.
Dzieci oglądały łyżkę w nabożnym skupieniu. Wreszcie jedno zapytało:
— Ajak te krasnoludki wyglądały, babciu? Babcia Łagodna myślała przez chwilę.
— Nie były tak ładne, jak byście tego oczekiwały — powiedziała wreszcie. — Ale jakieś takie zaskakująco czyściutkie. A kiedy znikły, usłyszałam warkot… wrrrr…
Ludzie w Królewskich Nogach (właściciel zwrócił uwagę, że istnieje mnóstwo karczm, zajazdów i pubów nazwanych Królewska Głowa lub Królewskie Ramię, i dostrzegł lukę na rynku) podnieśli wzrok, kiedy usłyszeli na dworze hałas.
Po minucie lub dwóch gwałtownie otworzyły się drzwi.
— Dobry wieczór, koledzy Wielkiedzieła! — zawołała postać w nich stojąca.,!
W pomieszczeniu zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Stawiając niepewnie kroki, każda nogaw innym kierunku, postać przypo-; minająca stracha na wróble, chwiejąc się na wszystkie strony, parła ii w stronę baru, gdzie złapała za ladę w ostatniej chwili, zanim nogi Ij się pod nią ugięły.
— Dużą potężną ciutkropelkę najlepszej whisky, mój drogi kolego, to znaczy barmanie kolego — wydobyło się spod kapelusza.
— Wydaje mi się, przyjacielu, żejuż masz za dużo w czubie — odparł barman, którego ręka powędrowała w stronę pałki leżącej pod barem na wypadek specjalnych gości.
— Kogo nazywasz „przyjacielem”, chłopie?! — ryknęła dziwna postać, ze wszystkich sił próbująca utrzymać równowagę. — To zachęta do bójki, co? I najwyraźniej nie dość się napiłem, bo zostały mijeszcze pieniądze. Co na to powiesz?
Dłoń na chwilę zniknęła w kieszeni palta i trzęsąc się, wydostała stamtąd, dzierżąc coś, co upadło na blat baru. Starożytne złote monety potoczyły się we wszystkich kierunkach, a jeszcze kilka srebrnych wyleciało z rękawa.
Cisza się pogłębiła. Dziesiątki oczu śledziły lśniące krążki wirujące na barze, a potem spadające na podłogę.
— I chcęjedną uncję tytoniu Wesoły Żeglarz — oświadczyła dziwna postać.
— Ależ oczywiście, proszę pana — odparł pospiesznie barman, którego wychowano w respekcie dla złotych monet. Po chwili wychynął zza baru ze zmienioną twarzą. — Och, tak mi przykro, proszę pana, ale sprzedałem cały zapas. Wesoły Żeglarz jest bardzo popularny. Miałem go mnóstwo…