– Dlaczego ty się nie żenisz? Kalicki skończył jeść tort i wysączył resztę kawy z filiżanki.
– Żenić się? Ja? Chyba tylko z dobrą kucharką. Inne propozycje matrymonialne nie interesują mnie. Gdzie się umówiłeś?
– W „Wilanowskiej". Dlaczego pytasz?
– Nic, tak sobie. Opowiedz mi coś o tym twoim romansie.
– Wiesz, że nie lubię rozmawiać na te tematy.
– To o czym w ogóle można z tobą rozmawiać? O medycynie nie, bo masz tego dosyć w szpitalu, o kobietach nie, bo jesteś niesłychanie dyskretny. O polityce nie, bo to cię nudzi, więc w końcu o czym?
– O pogodzie.
– E, daj spokój. Ten temat już został dawno wyczerpany w prasie, w radio, w telewizji. A może ci opowiedzieć jakiś kawał?
– Jeżeli musisz…
Okrągła twarz Kalickiego rozjaśniła się.
– Mam doskonały kawał. Wczoraj mi opowiedzieli w redakcji. Czekaj, czekaj, uśmiejesz się do łez. – Sięgnął do kieszeni i nagle kąciki jego ust drgnęły i opadły melancholijnie. Wyglądał tak, jakby miał się za chwilę rozpłakać. – Nie mam… nie mam notesu – jęknął. – Musiałem go zostawić w tamtej marynarce. A to pech.
– A na pamięć nie pamiętasz?
– Skąd. Kto by sobie pamięć obciążał kawałami? Notuję, wszystkie dokładnie notuję.
– Nie martw się. Opowiesz mi innym razem – pocieszał go Mierzwiński. – Co się odwlecze, to nie uciecze. Chyba nie zgubiłeś tego notesu?
W oczach Kalickiego odmalowało się przerażenie.
– Rany boskie. A może?… Muszę natychmiast lecieć do domu i sprawdzić. Ale nie, nie mogłem zgubić. Na pewno jest w tej zielonej marynarce. Muszę sprawdzić w zielonej marynarce. Proszę pana. Kelner. Szybko rachunek.
Mierzwiński był rad, że w tak prosty sposób pozbył się towarzystwa przyjaciela. Do dziewiątej było jeszcze bardzo daleko, a czas wlókł się nieprawdopodobnie wolno. Wróciwszy do domu. nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Nastawił telewizor, ale go zaraz zgasił. Chciał posłuchać radia – nic z tego nie wyszło. O czytaniu także nie było mowy. Zupełnie nie mógł się skupić. Litery tańczyły mu przed oczami. Nie rozumiał znaczenia poszczególnych słów, nie mówiąc już o całych zdaniach, które czytał po parę razy. Zrezygnował z lektury i odłożył książkę. Nagle przyszło mu na myśl, że może jednak Iza da się namówić i przyjdzie do niego. Rozejrzał się niespokojnie po swojej kawalerce i natychmiast zabrał się do pośpiesznego sprzątania. Nie mógł jej przecież przyprowadzić do takiego bałaganu. Potem przypomniał sobie, że powinien kupić jakieś kwiaty na jej przyjęcie i nie tylko kwiaty. Nie miał kompletnie nic do jedzenia. Mogli co prawda pójść na kolację do „Grand Hotelu", ale w domu kolacja we dwoje byłatty o wiele milsza, Narzucił płaszcz i pędem zbiegi po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.
W samie na Nowogrodzkiej zaopatrzył się w niezbędne zapasy żywności, nie zapominając o butelce węgierskiego wina, a w kwiaciarni na rogu Hożej kupił trzy piękne czerwone goździki.
Wszystkie te sprawunki zabrały mu trochę czasu i w końcu zaczął się niepokoić, że się spóźni. Szybko się ogolił, wziął prysznic, wyjął z szafy białą koszulę i nerwowo szukał spinek. Chciał koniecznie włożyć Le spinki, które dostał wtedy od niej na pamiątkę ich pierwszego spotkania. Wiedział?. doświadczenia, że takie różne drobiazgi wpływają na wytworzenie odpowiedniego nastroju.
Nareszcie był gotów. Spojrzał na zegarek. Za piętnaście dziewiąta. Więc jednak ten czas jakoś przeszedł. Do „Wilanowskiej" miał pięć minut drogi, ale wolał przyjść trochę wcześniej i zaczekać. I nagle zadźwięczał dzwonek, Mierzwiński pewny, że Iza zmieniła zdanie i przyszła do niego, skoczył do przedpokoju i szarpnął zasuwę. W drzwiach stał wysoki, barczysty mężczyzna w eleganckim zimowym płaszczu i w futrzanej czapce.
– Nazywam się Lastowski – powiedział. – Chciałbym się widzieć z doktorem Mierzwińskim.
Mierzwiński poczuł, że blednie.
ROZDZIAŁ II
Od czasu do czasu Walczak podejmował akcję, którą ochrzcił szumnym mianem „umuzykalnianie Stefana". Kupował bilety do Filharmonii i już na tydzień przed koncertem zaczynał „przygotowywać grunt", posługując się różnymi chwytami propagandowymi.
– Muzyka świetnie działa na system nerwowy – mówił z przekonaniem. – Każdy lekarz ci to powie. Dobra muzyka działa kojąco nie tylko na ludzi, ale także i na zwierzęta. Teraz podobno nawet krowom przygrywają w oborach, żeby dawały więcej mleka.
Down ar nigdy nie był entuzjastą poważnej muzyki, a porównanie z krowami nie zachwycało go. Próbował oponować, zazwyczaj jednak zwyciężał Karol.
Tego dnia, kiedy po pracy rozstawali się w komendzie, Walczak powiedział:
– A nie zapomnij, że wieczorem idziemy na koncert.
– Przecież podobno wyjeżdżasz.
– Bądź spokojny. Będziemy tylko na pierwszej części, a potem pojadę do domu, spakuję się i na dworzec. Akurat zdążę na Koncert fortepianowy g-moll Prokofiewa. Przyjechał jakiś niemiecki pianista. Podobno znakomity. Tylko się nie spóźnij. Cześć.
Dwadzieścia po siódmej siedzieli już w błyszczących czerwienią fotelach. Walczak 7. zainteresowaniem studiował.program, Downar zaś senne spojrzenie skierował ku estradzie, na którą zaczynali wchodzić członkowie orkiestry. W pewnym.momencie dojrzał kątem oka, że Karol dotyka prawego boku.
– Ciągle jeszcze dokucza ci ta blizna? Walczak potrząsnął głową.
– Nie, to taki odruch. Wszystko w porządku. Po prostu przyzwyczaiłem się. Czasem tylko mnie tam jeszcze trochę swędzi, ale to raczej złudzenie.
– Miałeś szczęście.
– Chyba tak. Zaniedbałem sprawę. "Sc niby nieważna operacja, a mogłem się w przyśpieszonym tempie przejechać na tamten świat. Dużo zawdzięczam temu lekarzowi. Świetny chirurg, młody, ale zna się na rzeczy. Gdyby nie jego szybki refleks i momentalna decyzja, nie siedzielibyśmy dzisiaj razem w Filharmonii.
– Mam nadzieję, że zaniosłeś mu piękny bukiet.
– A cóż ty sobie wyobrażasz? Helenka już o tym pomyślała. W różyczki nawet wetknąłem dyskretnie butelkę koniaku. Nie chciał przyjąć, ale w końcu… Bardzo równy, sympatyczny facet. Jakbyś kiedyś miał jakieś komplikacje ze ślepą kiszką…
Umilkli, bo właśnie w tej chwili pojawił się na estradzie dyrygent, witany grzecznościowymi oklaskami.
Walczak słuchał w skupieniu symfonii Szostakowicza, poruszając od czasu do czasu dłonią w takt muzyki. Downar był zmęczony. Chwilami zapadał w słodki pół-sen, z którego wyrywało go fortissimo orkiestry. Kiedy ostatnie takty symfonii umilkły, publiczność gorącymi oklaskami wynagrodziła orkiestrę i dyrygenta, który kłaniał się jakby z pewną nonszalancją.
Przyszła wreszcie kolej na koncert fortepianowy Prokofiewa, który młody pianista wykonał znakomicie. Mimo braw i okrzyków „bis" niczego już nie zagrał nad program.
Wcześniejsze opuszczenie sali koncertowej ma tę dobrą stronę, że nie trzeba stać w szatni w kolejce. Błyskawicznie odebrali płaszcze, zbiegli po schodach i znaleźli się na ulicy.
– Na długo jedziesz? – spytał Downar.
– Myślę, że na jakieś dwa, trzy dni. Chcesz się przejść, czy podejdziesz ze mną do tramwaju?
– Pojadę tramwajem. Deszcz pada. Nie mam ochoty na spacery.
Pożegnali się na rogu Świętokrzyskiej. Walczak dogonił ruszającą z przystanku dwójkę, Downar zaś przeszedł na drugą stronę ulicy i wsiadł do piętnastki.
Pasażerów było niewielu. Najwidoczniej ludzie zrażeni kiepską pogodą woleli siedzieć w domach przy telewizorach aniżeli kręcić się po mieście.
Downar w melancholijnej zadumie patrzył na ociekającą deszczem szybę. Ogarniało go coraz większe zmęczenie. Głowę miał ciężką, ołowianą, a w okolicach kręgosłupa czuł niemiłe dreszcze. „Czyżby grypa?" pomyślał z niepokojem i zasępił się jeszcze bardziej. Perspektywa spędzenia kilku dni w łóżku napełniała go przerażeniem. Bardzo nie lubił chorować.