Mierzwiński uśmiechną! się melancholijnie.
– To się tak łatwy mówi.
Downar wskazał palcem aa szafkę wiszącą na ścianie.
– Czy pan zawsze zamyka na klucz szafkę z narzędziami?
– Nie. nie zawsze, ale od tamtego wieczoru…
– Czy prowadzi pan prywatna praktykę?
– Raczej nie. Czasami zdarzy się jakiś nagły wypadek, Dlatego muszę mieć pod ręką narzędzia chirurgiczne. W zeszłym tygodniu na przykład przecinałem wrzód sąsiadowi. Kiedyś znowu przyleciał do mnie z płaczem chłopak, prosząc, żeby mu wyjąć paskudną drzazgę. Takie tam różne drobiazgi. Ale zasadniczo nie przyjmuję pacjentów prywatnie. Nie mam na to ani czasu, ani warunków lokalowych.
Downar wstał i uważnie przyjrzał się narzędziom chirurgicznym, ułożonym porządnie w białej szaieczce.
– Niech mi pan powie, panie doktorze, czy oprócz tego lancetu, którym zostało popełnione morderstwo, nie zginął panu jeszcze jakiś nóż chirurgiczny?
– Wprost przeciwnie.
– Co to znaczy…wprost przeciwnie"? Mierzwiński nerwowym ruchem przeciągnął dłonią po włosach.
– Niech pan sobie wyobrazi, że mam komplet, nic mi nie brakuje.
– Jak to?
No tak. I ten długi lancet także mam w szafce.
– Czy pan jest pewien, że pan nie miał dwóch takich lancetów dwudziestocentymetrowych?
– Nie, na pewno nie miałom dwóch. Jestem. pewien. Właściwie dopiero dzisiaj zauważyłem, że…
– Znaczyłoby to, że nie pańskim lancetem popełniono morderstwo – powiedział Downar i zamyślił się.
ROZDZIAŁ V
Downar mówił prawdę, że atmosfera cmentarza nastraja go zawsze filozoficznie i pobudza do myślenia. Wśród grobów pokrytych śniegiem, i gnijącymi liśćmi raz jeszcze dokładnie przeanalizował sprawę Mierzw i oskiego. W wyniku tych rozważań doszedł do pewnych, oczywiście hipotetycznych jeszcze wniosków, dla których należało teraz znaleźć solidną podstawę opartą na faktach. Nie było to rzeczą, prostą, ale Downar nie tracił wiary w swoje siły i… w szczęśliwy przypadek.
Późna wiosna prószyła drobnym śniegiem. Lodowaty, północny wiatr uderzał w zmarznięte twarze białymi płatkami, osiadającymi na policzkach, nosach, okularach. Ten i ów próbował otworzyć parasol, ale nie na wiele się to zdało. Potężne podmuchy wyginały na drugą stronę metalowe pręty, szarpały bez litości słabym materiałem. Ludzie zebrani nad świeżo wykopanym grobem niecierpliwie oczekiwali końca ceremonii.
Ksiądz pracowicie recytował modlitwy za zmarłych. Wreszcie umilkł i zaczął szykować się do odejścia. Kościelny odsapnął z prawdziwą ulgą. Szczęknęły łopaty graba rży.
Oskar Latstowski powiększył grono stałych mieszkańców cmentarza. Krewni, przyjaciele, znajomi, którzy tak niedawno szli w zwartym szyku za trumną, teraz w rozsypce śpieszyli ku bramie, podobni do żołnierzy uciekających po przegranej bitwie.
Downar stał na uboczu i z zainteresowaniem obserwował żałobny orszak. Powoli przenosił spojrzenie z jednej osoby na drugą, tak jakby chciał zapamiętać wszystkich uczestników pogrzebu. Najwięcej uwagi poświęcił jednak żonie zmarłego. Wydało mu się, że wśród tych wszystkich ludzi pani Lastowska jest dziwnie samotna. Nikt się do niej nie zbliżył. Nikt nie okazał współczucia należnego wdowie. To było tak widoczne, że wyglądało na bojkot.
W drodze powrotnej ku cmentarnym bramom także szła sama.. Co, u diabła? – myślał Downar -Czyżby ją podejrzewali o udział w tej zbrodni?
Na ulicy jedni biegli do przystanku tramwajowego, drudzy pośpiesznie wsiadali do swoich samochodów. Byli i tacy optymiści, którzy usiłowali znaleźć wolną taksówkę. Silny wiatr dawał się wszystkim we znaki, a ze śniegiem zmieszały się teraz ostre, klujące krople deszczu.
Pani Lastowska zaraz za bramą skręciła w lewo i wsiadła do ciemno wiśniowego wozu. Na szczęście służbowa warszawa stała niedaleko. Downar w kilku skokach dopadł wozu i rzucił kierowcy:
– Za czerwonym mercedesem. Szybko!
– Sie robi – powiedział Sikora i włączył bieg.
Jechali przez szare, mokre ulice. Jezdnie były śliskie i niebezpieczne. Posępny wygląd miasta był tak sugestywny, iż można było zwątpić w słońce, w błękitne niebo i pogodne dnie.
– Ale wiosna, psia mać – zaklął Sikora. – Tak mnie potaniało, że ledwie siedzę za kierownicą. Już chyba z lego słoneczka lego roku nic nie będzie.
– Uważajcie, żeby ich nie zgubić – upomniał go Downar.
– Nie ma strachu.
– Nie widzicie, kto siedzi za kierownicą? Mężczyzna? Kobiela?
– Chyba facet, ale diabli wiedzą. Teraz babki od faceta trudno odróżnić z bliska, a co dopiero w wozie i na taką szarugę.
– Ale dwie osoby jadą?
– Na pewno dwie. Żebym był wiedział, to byłbym się lepiej przyjrzał temu mercedesowi, ale nie wiedziałem, że to o niego chodzi.
– Ja takie nie wiedziałem – mruknął Downar. Był zły, że tak późno przyjechał na cmentarz i że nie przypilnował Lastowskiej. Tego jeszcze brakowało, żeby mu teraz zwiała.
Jadąc w ślad za czerwonym mercedesem, minęli Dworzec Gdański, potem plac Dzierżyńskiego. Ogród Saski i Świętokrzyską, wydostali się na Nowy Świat. Tu jezdnia była tak zatłoczona, że z trudnością lawirowali wśród tłumu samochodów. Skora był mistrzem w swoim zawodzie, ale i on musiał wytężyć całą swą umiejętność, żeby nie stracić z oczu ściganych. Najniebezpieczniejsze były światła, które w każdej chwili mogły ich rozdzielić.
– Nie widzicie numeru rejestracyjnego? – spytał Downar.
– Nie, towarzyszu majorze. Taka cholerna szaruga, że ni czorta nie widzę.
Plac Trzech Krzyży, Aleje Ujazdowskie. Bagatela, Puławska. Teraz sytuacja była łatwiejsza. Należało tylko uważać, żeby tamci nie zorientowali się, że są Śledzeni.
– Jedźcie wolniej – powiedział Downar – i tak nam nie uciekną.
Zaraz za skocznią mercedes skręcił w lewo. Ulica Obserwatorów.
– Co robimy, towarzyszu majorze? – spytał Sikora, naciskając hamulec. – Jak tu za nimi pojedziemy, to mogą się skapować. Uliczka mała…
Downar zawahał się.
– Jeżeli jechaliby na Flisaków, to raczej Belwederską i Sobieskiego. Przypuszczam, że zatrzymają się gdzieś niedaleko stąd. Wiecie co? Zaryzykujemy. Wysiądźcie z wozu i idźcie za nimi. Ja tutaj na was zaczekam. Chodzi mi tylko o numer rejestracyjny lego mercedesa i o numer domu. Na razie to wszystko, co chciałbym wiedzieć.
Sikora oddalił się szybkim krokiem, Downar rozsiadł się wygodniej i czekał. Nagle poczuł ogromną ochotę, żeby zapalić. Tylko jeden papieros. Kiosk był blisko. Wystarczyło kawałek podjechać. Ale nie… Przecież już się odzwyczaił od palenia. Byłby skończonym kretynem, żeby zacząć na nowo. Czuł, że ten jeden papieros mógłby go zgubić i cały wysiłek na nic. Nie pojechał do kiosku. Przełknął ślinę. Czekał,
Mniej więcej po upływie pół godziny wrócił Sikora, trzymając w ręku kartkę wydartą z notesu.
– W porządku, towarzyszu majorze – powiedział trochę zdyszanym głosem, g- Mam adres i numer rejestracyjny wozu.
– Zagarażowali lulaj wóz?
– Tak, niedaleko. Będzie jakie trzysta, czterysta metrów. Ładny domek, w ogródku. Porządny garaż. Lepiej, żeśmy za nimi nie jechali, bo faktycznie mogli byli się kapnąć.
– Widzieliście ich?
– Jasne. Najprzód stali przy wozie i rozmawiali. Potem widziałem, jak sic całowali w garażu.
– To znaczy, że mężczyzna prowadził wóz.
– Chłop jak tur.
– Młody?
– Młody. Na moje oko będzie miał ze dwadzieścia kilka lat.
Downar poweselał.
– No, dobrze… Dziękuję wam za pomoc. Wracamy.
– Do komendy?