– Czy to znaczy, że nie chodzisz często na takie imprezy? – spytała. W uszach jej dzwoniło i wiedziała, że przez to mówi zbyt głośno.
– Dawno już nie byłem – przyznał. Na widowni była mieszanina młodzieży, podstarzałych punków i starych wyjadaczy w wieku Rebusa… może nawet ciut od niego starszych. Reed zagrał dużo nowych utworów, których Rebus w ogóle nie znał, ale w repertuarze znalazło się także kilka klasycznych staroci. Playhouse – chyba po raz ostatni był tu na UB40, gdzieś w czasach, gdy ukazał się ich drugi album. Wolał się nie zastanawiać, ile to już lat temu.
– Wstąpimy gdzieś na drinka? – zaproponowała Jean. Z przerwami pili właściwie całe popołudnie i wieczór. Zaczęło się od wina do lunchu i potem jednego szybkiego drinka w Ox. Następnie był długi spacer do Dean Village i przechadzka nad brzegiem Water of Leith. Doszli aż do samego Leith, z przerwami po drodze na przysiadanie na ławce i pogaduszki. Kolejne dwa drinki w pubie na Nabrzeżu. Zastanawiali się, czy przed koncertem nie wstąpić gdzieś na wczesną kolację, ale oboje czuli się jeszcze syci po lunchu w Cafe St Honore. Zawrócili i przez Leith Walk dotarli do Playhouse. Było jeszcze za wcześnie, wstąpili więc na jednego do pubu Conan Doyle, a potem zajrzeli do baru w samym Playhouse.
W którymś momencie Rebusowi wyrwała się uwaga, iż myślał, że będzie unikała alkoholu. Natychmiast tego pożałował, ale Jean wzruszyła tylko ramionami.
– Masz na myśli Billa? To nie w tym rzecz. To znaczy, może na niektórych to tak działa i albo sami zostają alkoholikami, albo przysięgają sobie nigdy nie tknąć ani kropli. Ale to nie wina alkoholu. Chodzi o tego, kto go pije. I przez całe życie z Billem wcale się sama nie umartwiałam. Nigdy mu nie prawiłam kazań i nigdy sama nie przestałam popijać… a to dlatego, że alkohol nie jest dla mnie taki ważny. – Przerwała. – A dla ciebie?
– Dla mnie? – Rebus tak jak ona wzruszył ramionami. – Ja piję tylko dla dobrego samopoczucia.
– No i przy którym to zaczyna działać?
Roześmiali się oboje i zmienili temat. Ale teraz, parę minut po jedenastej w sobotni wieczór, cała ulica pulsowała alkoholem.
– Co proponujesz? – spytała Jean, a Rebus znacząco spojrzał na zegarek.
Znał mnóstwo barów, które można by odwiedzić o tej porze, ale do żadnego z nich nie chciał zabierać Jean.
– Wytrzymasz jeszcze trochę muzyki? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
– Jakiego rodzaju?
– Akustycznej. Tylko uprzedzam, że nie będzie gdzie usiąść.
Zastanowiła się.
– Czy to gdzieś po drodze do ciebie?
– Tak – kiwnął głową – to takie wyjątkowe miejsce, gdzie…
– Wiem, widziałam. – Spojrzała mu prosto w oczy. – No to jak… masz mnie zamiar poprosić?
– Chcesz zostać u mnie na noc?
– Chcę, żebyś mnie poprosił.
– Ale mam tylko materac na podłodze.
Roześmiała się i ścisnęła go za rękę.
– Specjalnie to robisz?
– Co?
– Próbujesz mnie zniechęcić?
– Nie, tylko… – Wzruszył ramionami. – Tylko nie chcę, żebyś…
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
– Nie obawiaj się – powiedziała.
Przesunął dłoń po jej ręce i zatrzymał ją na ramieniu.
– Wciąż chcesz najpierw na drinka?
– Chyba tak. Jak to stąd daleko?
– Zaraz koło mostów. Pub nazywa się Royal Oak.
– Zatem prowadź.
Szli, trzymając się za ręce, a Rebus usilnie próbował opanować ogarniające go skrępowanie. Z niepokojem przyglądał się twarzom mijanych ludzi i sam nie był pewien, kogo bardziej obawiał się spotkać: kogoś z pracy czy dawnego przestępcę.
– Czy ty w ogóle potrafisz się rozluźnić? – spytała Jean w pewnej chwili.
– Zdawało mi się, że stwarzam niezłe pozory.
– Poczułam to w czasie koncertu. Część ciebie przebywała zupełnie gdzie indziej.
– Tak to już jest w tej pracy.
– Nie sądzę. Na przykład Gill potrafi się wyłączyć. Myślę, że większość twoich kolegów z wydziału śledczego też.
– Może nie aż tak, jak ci się zdaje. – Pomyślał o Siobhan, która zapewne siedzi teraz samotnie w domu i gapi się w ekran laptopa… i Ellen Wylie, która siedzi gdzieś spięta i nabuzowana… i Hoodzie, który obłożony papierami próbuje się nauczyć na pamięć nazwisk i twarzy. A Farmer? Co on może teraz robić? Po raz setny przeciera szmatką czyste meble? Byli też oczywiście inni – Hi-Ho Silvers albo Joe Dickie – którzy po skończonej pracy nie musieli się nawet wyłączać, bo nigdy się do niej nie włączali. Jeszcze inni, tacy jak Bill Pryde czy Bobby Hogan, pracowali uczciwie, ale wychodząc do domu, zostawiali pracę w biurze. Ci posiedli trudną sztukę oddzielania życia prywatnego od zawodowego.
I na końcu tej listy był on sam, od dawna stawiający pracę na pierwszym miejscu, głównie dlatego, że pozwalało mu to unikać stawania twarzą w twarz z pewnymi faktami z jego życia osobistego.
Jean przerwała mu te rozmyślania pytaniem, czy jest gdzieś po drodze jakiś nocny sklep.
– Oczywiście, nie jeden. A bo co?
– Śniadanie na jutro. Coś mi mówi, że twoja lodówka nie wygląda jak grota Aladyna.
W poniedziałek rano Ellen Wylie zasiadła przy swym biurku w budynku nazywanym przez wszystkich West Endem, pod którą to nazwą krył się posterunek policji na Torphichen Street. Uznała, że stąd łatwiej jej będzie podjąć działania, jako że było tu znacznie luźniej i spokojniej. W czasie weekendu miały miejsce dwa napady z użyciem ostrego narzędzia, jeden rabunkowy, trzy domowe awantury i jedno podpalenie… więc jej koledzy mieli co robić i tylko w przelocie spytali ją o sprawę Balfour. Ze szczególnym niepokojem czekała na moment, kiedy Reynolds i Shug Davidson – tworzący wyjątkowo wredny duet – skomentują jej telewizyjny występ, jednak nie powiedzieli ani słowa. Może nawet trochę jej współczuli, najpewniej jednak był to z ich strony wyraz swoistej solidarności. Nawet w tak niedużym mieście jak Edynburg istniała rywalizacja pomiędzy komisariatami. Więc jeżeli śledztwo w sprawie Balfour obryzgało gównem sierżant Ellen Wylie, to cały West End czuł się tym znieważony.
– Przenieśli cię, tak? – domyślił się Shug Davidson.
Pokręciła głową.
– Nie, mam jeden temat do rozpracowania. Ale tu mi będzie wygodniej.
– No tak, ale tu będziesz daleko od splendoru.
– Od czego?
Uśmiechnął się.
– Od rozgłosu, od sławnego śledztwa, od bycia w środku akcji.
– Za to tu jestem w środku West Endu – odparła – i to mi wystarczy.
Davidson skwitował to mrugnięciem, a Reynolds dał jej brawko. Uśmiechnęła się. Poczuła, że znów jest w domu.
Przez cały weekend ją to dręczyło – to, jak ją odstawiono na boczny tor, wykopano z biura rzecznika i wrzucono w strefę mroku, w której poruszał się inspektor Rebus. A potem kolejny kopniak i wpuszczenie jej w samobójstwo turysty sprzed wielu lat.
I dlatego podjęła tę decyzję: jeśli jej tam nie chcą, to ona ich też nie potrzebuje. Chętnie wróci na West End. Zabrała stamtąd wszystkie papiery i rozłożyła je teraz na swoim biurku, którym nie będzie musiała się dzielić z nikim innym. I telefon też tu nie dzwoni bez przerwy, a Bill Pryde nie miota się z miejsca na miejsce z podkładką na dokumenty w ręku i gumą antynikotynową w ustach. Tutaj czuła się bezpieczna i tu mogła spokojnie dochodzić do wniosku, że znów traci czas na uganianie się za urojeniami.
Pozostawało jej tylko przekonać o tym Gill Templer.
Zaczęła całkiem udanie. Zadzwoniła na posterunek policji w Fort William i natknęła się na sympatycznego i uczynnego sierżanta nazwiskiem Donald Maclay, który doskonale pamiętał całą sprawę.