Выбрать главу

– To było w górnej partii zbocza Ben Dorchory – powiedział. – Ciało leżało tam już od kilku miesięcy. To bardzo niedostępne miejsce. Trafił tam przypadkiem chłopak z nagonki podczas polowania, inaczej ciało mogłoby tam jeszcze leżeć latami. Podjęliśmy wszystkie rutynowe czynności. Przy zwłokach nie było niczego, co pozwoliłoby je zidentyfikować. Kieszenie były puste.

– Nie miał nawet pieniędzy?

– Żadnych nie znaleźliśmy. Naszywki firmowe na ubraniu i na koszuli też nam nic nie dały. Pytaliśmy w okolicznych pensjonatach i hotelach, sprawdzaliśmy wykazy osób poszukiwanych.

– A co z rewolwerem?

– Co mianowicie?

– Znaleźliście jakieś odciski?

– Po tak długim czasie? Nie, niczego nie znaleźliśmy.

– Ale sprawdziliście?

– O tak.

W czasie rozmowy Wylie robiła notatki.

– A proch?

– Słucham?

– Pytam o ślady prochu strzelniczego na skórze. Strzał był w głowę, tak?

– Zgadza się. Patolog nie znalazł śladów opalenia ani drobin prochu na skórze.

– Czy to trochę nie dziwne?

– W sytuacji, kiedy odstrzelił sobie pół głowy, a pozostałością żywiły się dzikie zwierzęta, to nie.

Wylie przestała pisać.

– Wyobrażam to sobie – powiedziała.

– Prawdę powiedziawszy nie przypominało to wcale zwłok, a bardziej straszydło na wróble. Skóra wyglądała jak pergamin. Tam w górach wieją często piekielne wiatry.

– I nie uznaliście, że śmierć nastąpiła w podejrzanych okolicznościach?

– Opieraliśmy się na wynikach sekcji.

– Moglibyście mi podesłać akta tej sprawy?

– Jak dostaniemy prośbę na piśmie, to oczywiście.

– Dzięki. – Postukała długopisem w biurko. – W jakiej odległości od ciała leżała broń?

– Mniej więcej sześć metrów.

– I uważacie, że mogło ją tam odwlec jakieś zwierzę?

– Tak. Albo zwierzę, albo odskoczyła pod wpływem odrzutu. Jak się przystawia spluwę do głowy i pociąga za spust, to musi być odrzut, prawda?

– Pewnie tak. – Zrobiła pauzę. – I co było dalej?

– Cóż, najpierw spróbowaliśmy zrekonstruować rysy twarzy, potem to rozesłaliśmy.

– No i?

– No i niewiele. Problem polegał na tym, że uważaliśmy go za kogoś znacznie starszego… człowieka po czterdziestce, więc portret to uwzględniał. Bóg raczy wiedzieć, skąd ci Niemcy się o tym dowiedzieli.

– Jego rodzice?

– Właśnie. Ich syn zaginął niemal rok wcześniej… może nawet jeszcze dawniej. Nagle dostaliśmy telefon z Monachium i początkowo nie mogliśmy się wcale dogadać. Ale wkrótce zjawili się u nas na posterunku z tłumaczem. Pokazaliśmy im ubranie i wtedy rozpoznali parę szczegółów… jego marynarkę i zegarek.

– Sądząc z tonu, zbytnio was to wtedy nie przekonało.

– I jeśli mam być szczery, to mnie nadal nie przekonuje. Ci ludzie przez rok stawali na głowie, żeby go odnaleźć. Ta zielona marynarka wyglądała zupełnie pospolicie, niczym specjalnym się nie wyróżniała. Podobnie jak zegarek.

– Podejrzewacie, że sami siebie oszukiwali, bo tak bardzo chcieli w to wierzyć?

– Tak, chcieli, żeby to był on. Ale ich syn miał zaledwie dwadzieścia lat… Nasi eksperci twierdzili, że mamy do czynienia z kimś dwukrotnie starszym. A potem wywęszyły to cholerne gazety i wszystko opisały.

– A skąd się wzięły te bajki o jakichś czarach i klątwach?

– Zaraz, przepraszam na chwilę.

Wylie usłyszała stuknięcie odkładanej słuchawki i głos Maclaya, przekazującego komuś instrukcje: „Jak tylko miniesz włóki… to zobaczysz szopę, z której Aly korzysta, gdy wynajmuje komuś łódź…” Wyobraziła sobie Fort William: spokojną rybacką wioskę z widocznymi na zachodzie wyspami. Tylko rybacy i turyści, a wokół głowy mewy i powietrze przesycone wonią morskich wodorostów.

– Przepraszam za przerwę.

– Dużo macie pracy?

– Och, tu zawsze się mnóstwo dzieje – odparł ze śmiechem, a Wylie pomyślała, że chętnie by tam do niego dołączyła. Po skończonej rozmowie mogłaby zrobić spacer do portu, mijając po drodze te włóki. – To przy czym byliśmy? – zapytał.

– Przy czarach i klątwach.

– Po raz pierwszy przeczytaliśmy o tym w gazetach. To też spowodowali rodzice, bo opowiedzieli o tym jakiemuś reporterowi.

Wylie miała przed sobą fotokopię z gazety. Tytuł artykułu brzmiał: GRA KOMPUTEROWA WINNA TAJEMNICZEJ ŚMIERCI OD KULI W GÓRSKIM PUSTKOWIU? Autor: Steve Holly.

Jurgen Becker był dwudziestoletnim studentem, mieszkającym z rodzicami na przedmieściach Hamburga. Studiował na miejscowym uniwersytecie, na wydziale psychologii. Jako zagorzały miłośnik gier komputerowych był członkiem drużyny startującej w internetowej lidze międzyuczelnianej. Jego koledzy ze studiów zeznali, że w tygodniu poprzedzającym zniknięcie sprawiał wrażenie „spiętego i podenerwowanego”. Wychodząc z domu po raz ostatni, wziął ze sobą plecak. Zdaniem rodziców, wewnątrz znajdował się paszport, dwie zmiany odzieży, aparat fotograficzny, przenośny odtwarzacz płyt CD i kilkanaście kompaktów.

Oboje rodzice pracowali zawodowo – ojciec był architektem, matka wykładała na uczelni – jednak rzucili pracę, w całości poświęcając się poszukiwaniom syna. Ostatni akapit artykułu wydrukowano wytłuszczoną czcionką. „A teraz zrozpaczeni rodzice odnaleźli wreszcie syna. Jednak dla nich tajemnica jeszcze bardziej się zagmatwała. Jak to się stało, że Jurgen poniósł śmierć na jałowym pustkowiu w szkockich górach? Kto jeszcze z nim tam był? Do kogo należała broń?… I kto się nią posłużył, by pozbawić życia młodego studenta?”

– A ten plecak i jego zawartość nigdy się nie odnalazła? – spytała Wylie.

– Nigdy. Tyle że jeśli to nie on, to trudno się dziwić.

Wylie uśmiechnęła.

– Bardzo mi pomogliście, sierżancie Maclay.

– Przyślijcie prośbę na piśmie, to wam wyślę wszystko, co mamy w tej sprawie.

– Dzięki, zrobię to na pewno. – Zawiesiła głos. – W Edynburgu mamy jednego Maclaya. Pracuje w sekcji śledczej w Craigmillar…

– Tak, to mój kuzyn. Spotkałem się z nim parę razy na jakichś ślubach i pogrzebach. Craigmillar to dzielnica, gdzie mieszkają sami bogacze?

– Tak wam powiedział?

– A co, lał wodę?

– Przyjedź kiedyś, kolego, to sam zobaczysz.

Wylie odłożyła słuchawkę i wybuchła śmiechem, po czym musiała Smugowi opowiedzieć dlaczego. W trakcie rozmowy podszedł do niej do biurka. Salka wydziału śledczego nie była zbyt duża: raptem cztery biurka i kilkoro drzwi wiodących do wnęk zabudowanych szafami, w których trzymali archiwum starych spraw. Shug wziął do ręki fotokopię artykułu i przeczytał w całości.

– Brzmi tak, jakby Holly wszystko to zmyślił – zauważył.

– Znasz go?

– Miałem już z nim parę zderzeń. Jego specjalnością jest rozdymanie wszystkiego.

Wzięła od niego artykuł. Istotnie, wszystkie jego uwagi na temat interaktywnych gier typu fantasy sformułowane były bardzo mgliście i upstrzone stwierdzeniami w trybie warunkowym: „być może”, „niewykluczone, że byłoby”, „o ile…”, Jak się sądzi…”

– Muszę z nim pogadać – oświadczyła, biorąc znów do ręki słuchawkę. – Masz może jego numer?

– Nie, ale pracuje w edynburskim biurze gazety. – Davidson ruszył do swojego biurka. – Znajdziesz go w książce na żółtych stronach w rozdziale „kolonie trędowatych”…

Telefon komórkowy zadzwonił, kiedy Steve Holly był w drodze do pracy. Mieszkał na Nowym Mieście, ledwie trzy przecznice od miejsca, które w swoim reportażu nazwał niedawno „apartamentem tragicznej śmierci”. Nie znaczyło to oczywiście, że jego mieszkanie należało do tej samej kategorii, co mieszkanie Flipy Balfour. Mieszkał na najwyższym piętrze starej, nie zmodernizowanej kamienicy – jednej z niewielu, jakie jeszcze zostały na Nowym Mieście. Również nazwa ulicy, przy której mieszkał, nie kojarzyła się tak dobrze jak adres Flipy. Ale nawet tu z radością obserwował, jak teoretyczna wartość jego mieszkania błyskawicznie rośnie. Cztery lata wcześniej zdecydował, że chce zamieszkać w tej części miasta, jednak nawet wtedy ceny mieszkań w tych okolicach wykraczały poza jego możliwości. Na planach by się pewnie skończyło, gdyby nie wpadł na pomysł studiowania nekrologów w codziennych gazetach. Kiedy pojawiał się w nich jakiś adres z Nowego Miasta, natychmiast pędził tam z kopertą zaadresowaną do „Właściciela” i opatrzoną dopiskiem „PILNE”. Wewnątrz znajdował się krótki i zwięzły list, w którym informował adresata, że urodził się i wychował na tej właśnie ulicy i że od czasu wyprowadzenia się jego rodzinę spotykają same nieszczęścia. Ponieważ oboje rodzice już nie żyją, on sam chciałby powrócić i zamieszkać przy ulicy, która kojarzy mu się ze szczęśliwymi wspomnieniami z dzieciństwa, gdyby więc właściciel rozważał ewentualnie sprzedaż, to on…