Выбрать главу

Aż trudno uwierzyć, ale zadziałało. Zmarła pewna staruszka, od dziesięciu lat przykuta do łóżka, i siostrzenica, będąca jej najbliższą żyjącą krewną, otrzymawszy list, zadzwoniła do Holly’ego jeszcze tego samego popołudnia. Natychmiast pojechał obejrzeć mieszkanie – czteropokojowe, dość cuchnące i zapuszczone, wiedział jednak, że takim rzeczom da się zaradzić. Niewiele brakowało, by wpadł na kłamstwie, gdy siostrzenica zapytała go, pod którym numerem kiedyś mieszkał. Udało mu się jednak tak zamotać, że się nie zorientowała. A potem wykonał swój stały numer: wszyscy agenci nieruchomości i notariusze to złodzieje, którzy tylko patrzą, jakby zedrzeć z nich skórę… więc będzie dużo lepiej jeśli sami uzgodnią rozsądną cenę i nie dopuszczą żadnych pośredników.

Siostrzenica mieszkała w Borders i wyglądała na niezorientowaną w edynburskich cenach mieszkań. Dorzuciła nawet za darmo całe umeblowanie po staruszce, za które Holly wylewnie podziękował, po czym, podczas pierwszego weekendu po przeprowadzce, w całości wyrzucił na śmietnik.

Gdyby zdecydował się je sprzedać dzisiaj, mógłby zainkasować równe sto tysięcy, czyli zupełnie niezłą sumkę. Nawiasem mówiąc, nie dalej jak dziś rano zastanawiał się nad wycięciem podobnego numeru z mieszkaniem po małej Balfour… tyle że coś mu mówiło, że jej rodzina będzie dokładnie znała rzeczywistą wartość tego mieszkania. Zatrzymał się w połowie drogi w górę Dundas Street i odebrał komórkę.

– Steve Holly przy telefonie.

– Panie Holly, tu detektyw sierżant Wylie, wydział śledczy policji okręgu Lothian i Borders.

Zaraz, Wylie? Próbował ją sobie umiejscowić. Ależ tak! Wylie od tej sławetnej konferencji prasowej.

– Tak, pani sierżant. Czym mogę służyć z samego rana?

– Chodzi mi o pański artykuł mniej więcej sprzed trzech lat… na temat śmierci niemieckiego studenta.

– Czy chodzi pani może o tego studenta z sześciometrowymi ramionami? – zapytał z uśmiechem. Stał przed wystawą niewielkiej galerii sztuki i skorzystał z okazji, by zajrzeć do środka, nie tyle interesując się obrazami, ile ich cenami.

– Tak, o tego – odparła.

– Nie chce mi pani powiedzieć, że złapaliście jego zabójcę?

– Nie.

– Więc co?

Zawahała się, a on zmarszczył czoło w oczekiwaniu.

– Być może natknęliśmy się na nowe dowody w sprawie…

– Co za nowe dowody?

– W chwili obecnej nie mogę panu wyjawić…

– Jasne, jasne. Niech pani wymyśli coś nowego, coś czego nie słyszę co drugi dzień. Wy zawsze chcecie coś za nic.

– A wy nie?

Odwrócił wzrok od wystawy akurat w porę, by dostrzec ruszającego spod świateł zielonego astona martina. Za dużo się ich nie widzi, więc to pewnie pogrążony w żałobie tatuś…

– A co to ma wspólnego ze śmiercią Philippy Balfour? – zapytał.

Po chwili milczenia Wylie zapytała:

– Słucham?

– To nie najlepsza odpowiedź, pani sierżant. Ostatni raz, kiedy panią widziałem, zajmowała się pani sprawą tej Balfour. Chce mi pani wmówić, że nagle dano panią do sprawy, która nie leży nawet na terenie okręgu Lothian i Borders?

– Ja…

– Tak, wiem. Pewnie nie wolno pani wyjawić co? W przeciwieństwie do mnie, bo mnie wolno mówić, co mi się żywnie podoba.

– I zmyślać, tak jak pan zmyślił tę historię o czarach i klątwach, tak?

– Niczego nie zmyślałem. Wszystko opowiedzieli mi jego rodzice.

– To, że lubił grywać w komputerowe gry, wierzę. Ale ten pomysł, że w Szkocji znalazł się w związku z jakąś dziwaczną grą…?

– Były to moje własne przemyślenia w oparciu o dostępne dowody.

– Ale przecież nie było żadnych dowodów na istnienie takiej gry?

– Szkockie pogórze pełne celtyckich bredni i mitów… czyli idealne miejsce, gdzie ktoś taki jak Jurgen może trafić. Wysyłają go tam w ramach jakiegoś zadania, tyle że na miejscu czeka wycelowany rewolwer.

– Wiem, czytałam pański artykuł.

– I w jakiś sposób wiąże się to z historią Philippy Balfour, tylko nie chce mi pani powiedzieć w jaki. – Holly oblizał wargi. Zaczynało mu się to podobać.

– No właśnie – odparła Wylie.

– Musiało to panią zaboleć, co? – zapytał niemal z troską w głosie.

– Co takiego?

– To, że wycofali panią z biura prasowego. Ale to nie pani wina, prawda? Czasami jesteśmy jak banda dzikusów. Powinni lepiej panią przygotować. Chryste, ta Gill Templer siedziała przecież w biurze prasowym od stu lat… więc powinna wiedzieć.

Po stronie Wylie znów zapadło milczenie. Holly jeszcze bardziej złagodniał.

– A na dokładkę powierzają to stanowisko jakiemuś żółtodziobowi i posterunkowemu! Posterunkowy Grant Hood! To ci dopiero wybitna postać. Najbardziej nadęty, zarozumiały palant, jakiego w życiu widziałem. Więc jak mówię, musiało to panią nieźle zaboleć. I co z panią robią, pani sierżant? Zsyłają panią w dzicz i teraz musi się pani zwracać do reportera – do kogoś z wrogiego obozu – żeby pani pomógł się z tego wykaraskać.

Myślał, że zdążyła się rozłączyć, jednak po chwili usłyszał coś na kształt westchnienia.

Oho, dobry jesteś, Stevie, mój chłopcze, pomyślał w duchu. Pewnego dnia będziesz miał i dobry adres na wizytówce, i dobre obrazy na ścianach, a ludzie będą się tylko gapić…

– Pani sierżant?

– Co?

– Przykro mi, jeśli sprawiłem pani ból. Ale może powinniśmy się spotkać. Myślę, że mógłbym coś wymyślić, żeby pani pomóc, choć odrobinę.

– W jaki sposób?

– Dopiero, kiedy się zobaczymy.

– Nie, teraz. – Głos jej nieco stwardniał. – Niech pan powie teraz.

– No cóż… – Holly obrócił twarz do słońca. – Powiedzmy, że ta sprawa, nad którą pani pracuje, jest… poufna, prawda?

– Nabrał powietrza. – Proszę nie odpowiadać. Oboje znamy odpowiedź. I powiedzmy, że ktoś… dajmy na to jakiś dziennikarz… dowiaduje się szczegółów. Szefowie natychmiast chcą wiedzieć, skąd się o tym dowiedział, i wie pani, kogo w pierwszej kolejności biorą pod lupę?

– Kogo?

– Rzecznika prasowego, detektywa posterunkowego Granta Hooda. Bo to on ma dostęp do mediów. A jeśli dodatkowo ten przykładowy dziennikarz – ten, do którego trafił przeciek – dałby do zrozumienia, że jego źródło informacji nie jest oddalone o tysiące kilometrów od biura prasowego… przepraszam, pewnie wszystko to brzmi w pani uszach dość perfidnie. Pewnie nie ma pani ochoty patrzeć, jak coś obryzguje świeżo wykrochmaloną koszulę kolegi Hooda albo jak gromy spadają na głowę pani komisarz Templer. Tylko że jak już czasami wpadnę na jakiś pomysł, to go muszę doprowadzić do końca. Rozumie pani, o czym mówię?