Выбрать главу

– W policji okręgu Lothian i Borders? Nie sądzę, żeby to było aż takie trudne…

Na St Leonard’s dotarły trumienki i protokoły autopsji. Pozostawał już tylko jeden problem do rozwiązania: trumienka z Kaskad znajdowała się w rękach Steve’a Holly’ego, któremu Dodds przekazała ją w celu sfotografowania. Rebus uznał, że w tej sytuacji już się nie wymiga od wizyty w biurze Holly’ego. Wziął z oparcia marynarkę i podszedł do biurka naprzeciwko, gdzie Wylie ze znudzoną miną patrzyła, jak Devlin przegląda zawartość cienkiej kartonowej teczki.

– Wychodzę – oznajmił.

– Tobie to dobrze. Może chcesz kogoś do pomocy?

– Zajmuj się profesorem. To długo nie potrwa.

Devlin uniósł głowę.

– Gdzież to zamierza się pan udać?

– Muszę porozmawiać z pewnym reporterem.

– Ach, reprezentantem naszej sławetnej czwartej władzy.

Sposób mówienia Devlina mocno Rebusa irytował, a sądząc po minie Wylie, nie tylko jego. Odsuwała zawsze swoje krzesło jak najdalej od profesora i Rebus czuł, że gdyby to było możliwe, najchętniej przeniosłaby się na drugą stronę biurka.

– Będę się starał wrócić jak najszybciej – powiedział jakby na pociechę i idąc ku drzwiom, wiedział, że oboje nie spuszczają z niego wzroku.

U Devlina irytujące było jeszcze to, że wykazywał nadmierną gorliwość. To, że znów się czuł do czegoś przydatny, wyraźnie ujęło mu lat. Z namaszczeniem odczytywał protokoły sekcji, powtarzał ich fragmenty na głos i ilekroć Rebus był czymś zajęty lub próbował się nad czymś skupić, można było być pewnym, że Devlin wyskoczy nagle z jakimś pytaniem. Nieraz Rebus przeklinał w duchu Gatesa i Curta. Swój stosunek do Devlina Wylie zawarła w pytaniu: „Nie wierz przypadkiem, kto tu komu pomaga: on nam, czy my jemu? Bo jakbym chciała pracować jako opiekunka, to zgłosiłabym się do domu starców…”

Jadąc samochodem, Rebus starał się nie zwracać uwagi na liczne puby mijane po drodze.

Biuro tabloidu z Glasgow mieściło się na ostatnim piętrze nowoczesnej plomby przy Queen Street, nieopodal biur BBC. Rebus postanowił zaryzykować i zaparkował na pojedynczej żółtej linii przed budynkiem. Drzwi wejściowe były otwarte, wszedł więc na trzecie piętro i otworzył oszklone drzwi prowadzące do ciasnego pomieszczenia recepcyjnego. Kobieta obsługująca centralkę telefoniczną uśmiechnęła się do niego i jednocześnie odebrała telefon.

– Niestety do końca dnia będzie poza biurem. Czy ma pan jego numer komórkowy? – Miała krótkie blond włosy zatknięte za uszami. Do głowy miała przyczepiony zestaw telefoniczny: słuchawka i mikrofon. – Dziękuję, do widzenia – powiedziała, kończąc rozmowę, i natychmiast zaczęła następną. Nie patrzyła na Rebusa, uniosła jednak palec w górę na znak, że o nim pamięta. Rozejrzał się, gdzie mógłby usiąść, ale w pomieszczeniu nie było niczego poza dość żałośnie wyglądającym fikusem w zbyt małej donicy.

– Obawiam się, że cały dzień go nie będzie. Czy ma pani jego numer komórkowy? – Podała numer i zakończyła rozmowę. – Przepraszam – powiedziała, zwracając się do Rebusa.

– Nic nie szkodzi. Przyszedłem się zobaczyć ze Steve’em Hollym, ale domyślam się, co mi pani powie.

– Niestety, nie będzie go do końca dnia.

Rebus kiwnął głową.

– Ma pan jego…

– Tak, mam.

– Czy spodziewał się pana?

– Nie wiem. Mam od niego odebrać takie drewniane pudełko, jeśli już mu niepotrzebne.

– Ach, to. – Ostentacyjnie się wzdrygnęła. – Dziś rano podłożył mi to na krzesło. Jego poczucie humoru.

– To pewnie się tu pani nie nudzi.

Wyraźnie nie miała nic przeciwko wobec zrobienia koledze psikusa.

– Ma to gdzieś w swoim boksie – powiedziała z uśmiechem.

Rebus kiwnął głową.

– A zdjęcia już zrobione?

– O tak.

– Wobec tego może mógłbym…? – Kiwnął ręką w stronę, gdzie domyślał się boksu Holly’ego.

– Nie widzę przeszkód. – Jej centralka znów się odezwała.

– To ja już nie będę pani przeszkadzał – rzekł Rebus i pewnym krokiem ruszył w głąb biura, jakby znał na pamięć jego rozkład. Biuro było podzielone na cztery boksy, czyli biurka otoczone parawanami. Przy żadnym z nich nie było nikogo. Trumienka leżała obok klawiatury komputerowej, a na niej kilka próbnych polaroidów. Rebus gotów był sobie pogratulować, sprawdził się bowiem najlepszy z możliwych scenariuszy. Gdyby zastał Holly’ego, musiałby się uporać z jego pytaniami, a może nawet walczyć z jego wrogością. Skorzystał z okazji i szybko rozejrzał się po wnętrzu boksu. Na ścianie wisiały przyczepione kartki z numerami telefonów i wycinki z gazet. Pięciocentymetrowa figurka Scooby Doo przyczepiona była do narożnika monitora, a na biurku leżał kalendarz Simpsonów otwarty na pokrytych bohomazami stronach sprzed trzech tygodni. Obok leżał dyktafon z otwartą i pustą przegródką na baterie. Do boku monitora przyczepiony był wycięty z gazety tytuł: „Super Cally [Ian Callaghan, słynny piłkarz drużyny Glasgow Rangers.] daje popalić. Celtic daje plamę”. Rebus uśmiechnął się: był to już klasyk gazetowy i dotyczył pewnego meczu piłki nożnej. Może Holly jest kibicem Rangersów, a może tylko spodobał mu się ten tytuł. Już miał opuścić boks, kiedy na ścianie obok biurka zauważył kartkę z nazwiskiem i numerem telefonu Jean. Zerwał ją i schował do kieszeni. Na następnej kartce zobaczył dalsze numery telefonów, a wśród nich własny i Gill Templer. Na kolejnej kartce były następne nazwiska: Bill Pryde, Siobhan Clarke, Ellen Wylie. Reporterowi udało się zdobyć domowe telefony Templer i Clarke. Rebus nie wiedział, czy reporter przechowuje gdzieś kopie, ale na wszelki wypadek postanowił zabrać wszystkie kartki.

Po wyjściu z budynku zadzwonił na numer komórkowy Siobhan, ale usłyszał tylko komunikat, że połączenie nie może być zrealizowane. Za wycieraczką na szybie tkwił mandat, a w pobliżu nie widać było nikogo ze straży miejskiej. Z uwagi na kolor mundurów, strażników nazywano „niebieskie łajzy”. Rebus, który być może jako jedyny widz w całym kinie oglądał Żółtą łódź podwodną w stanie nie zamulonym prochami, miał sentyment do tak nazywanych tam stworków, co nie przeszkodziło mu wściec się na widok mandatu. Wetknął go do schowka w samochodzie i paląc papierosa, powlókł się w żółwim tempie z powrotem na St Leonard’s. Tak wiele było teraz ulic, którymi nie można było jechać dokąd się chciało. Nie mogąc skręcić w lewo w Princess Street i widząc, że ruch na moście Waverley stoi w miejscu z powodu robót drogowych, pojechał w końcu przez Mound i skręcił w Market Street. W odtwarzaczu nastawił nagranie Janis Joplin Buried Alive in the Blues. Pomyślał, że to na pewno lepsze rozwiązanie niż dogorywanie w edynburskim ruchu ulicznym.

Wrócił do biura i stwierdził, że Wylie wygląda jak zatopiona we własnej wersji tego bluesa.

– Masz ochotę się przejść?

Poderwała głowę.

– A dokąd?

– Pana też zapraszam, profesorze.

– Brzmi to niesłychanie intrygująco. – Dziś wyjątkowo nie miał na sobie blezera, tylko bezrękawnik wycięty w serek, który zwisał mu luźno pod pachami, za to z tyłu był za krótki. – Czy to będzie jakaś wyprawa w nieznane?

– Niezupełnie. Odwiedzimy pewien zakład pogrzebowy.

Wylie spojrzała na niego ponuro.

– Chyba żartujesz?

Rebus potrząsnął jednak głową i wskazał na trumienki ułożone na biurku.

– Jak się chce uzyskać fachową opinię, to należy się zwrócić do fachowca.

– Rozumie się samo przez się – oznajmił Devlin.

Z St Leonard’s do zakładu pogrzebowego był tylko krótki spacer. Po raz ostatni Rebus odwiedził taki zakład, kiedy zmarł jego ojciec. Podszedł wtedy do trumny i dotknął czoła, tak jak go tego ojciec nauczył, kiedy zmarła jego matka. „Jeśli dotkniesz zmarłego, Johnny, to nigdy potem nie musisz się go obawiać”. Gdzieś w jakimś innym zakładzie zapewne kładziono właśnie Conora Leary’ego do pudła. Jedyne przed czym nie da się uciec to śmierć i podatki, mawiali niektórzy. Tyle że Rebus znał kryminalistów, którzy przez całe życie nie zapłacili złamanego grosza. Ale nie szkodzi: kiedy przyjdzie ich pora, od pudła już się nie wykręcą.

Jean Burchill już czekała i na ich widok z widoczną ulgą podniosła się z krzesełka w sali recepcyjnej. Pomimo kilku bukietów świeżo ciętych kwiatów panowała tu przytłaczająca atmosfera powagi i przygnębienia. Rebusowi przemknęło przez głowę pytanie, czy i jaki rabat dają dostawcy wieńców. Ściany były wyłożone drewnianą boazerią i całe pomieszczenie lekko pachniało pastą do drewna. Mosiężne okucia lśniły, a marmurowa podłoga z białych i czarnych płytek ułożona była w szachownicę. Rebus przedstawił sobie wszystkich i Devlin, ściskając dłoń Jean, zapytał: