Otworzył drzwi i wszedł do środka pierwszy. Okno wewnątrz zasłonięte było czarną tekturą, zapalił więc lampę na suficie. Pokój był mniej więcej o połowę mniejszy od jego gabinetu, a cały środek zajmowało coś w rodzaju olbrzymiego stołu. Była to plansza z makietą terenu z zielonymi pagórkami i przecinającą go niebieską wstęgą rzeki, o wielkości mniej więcej trzy na sześć metrów. Znajdowały się na niej drzewa i sterczały ruiny jakichś budynków, a większość terenu zajmowały dwie armie stojące naprzeciwko siebie. W sumie było kilkuset żołnierzy podzielonych na pułki. Figurki miały niewiele ponad dwa centymetry wysokości, natomiast wykonane były z ogromną pieczołowitością.
– Większość z nich sam pomalowałem. Każdemu starałem się nadać jakieś drobne cechy indywidualne, żeby się troszkę między sobą różnili.
– I rozgrywa pan tu bitwy? – spytał Grant, biorąc do ręki armatę. Marr wyraźnie nie dopuszczał intruzów na pole bitwy. Kiwnął głową, dwoma palcami delikatnie wyjął armatę z dłoni Granta i ustawił ją z powrotem na planszy. – Brałem udział w bitwie paintball – powiedział Grant. – Grał pan w to kiedyś?
Marr uśmiechnął się kwaśno.
– Wybraliśmy się kiedyś z całą załogą, ale nie mogę powiedzieć, żebym był zachwycony: strasznie to niechlujne. Ale Johnowi się podobało i nawet się odgraża, że jeszcze tam wrócimy.
– Johnowi, czyli panu Balfourowi – domyśliła się Siobhan.
Półka wisząca na ścianie wypełniona była książkami: część dotyczyła modelarstwa, część poświęcona była opisom słynnych bitew. Inne półki pełne były przezroczystych plastikowych pudełek wypełnionych całymi armiami czekającymi na swą szansę mszenia do boju.
– Zmienia pan czasami rezultaty bitew? – spytała Siobhan.
– Na tym polega cała strategia – wyjaśnił Marr. – Analizuje się, w którym momencie strona pokonana popełniła błąd i próbuje się zmienić bieg historii. – Jego głos znów był pełen pasji.
Siobhan przyjrzała się krawieckiemu manekinowi odzianemu w wojskowy mundur. Wiele innych mundurów – w lepszym lub gorszym stanie – wisiało rozpostartych na ścianach za szkłem jak obrazy. Nigdzie natomiast nie było żadnej broni – tylko żołnierskie ubiory.
– To z wojny krymskiej – wyjaśnił Marr, wskazując na jedną z kurtek oprawioną w oszkloną ramę.
– Czy rozgrywa pan też bitwy przeciwko innym graczom? – wtrącił pytanie Grant.
– Czasami.
– I odwiedzają tu pana?
– Tu nie, nigdy. W garażu przy domu mam znacznie większą makietę.
– To po co panu ta?
Marr uśmiechnął się.
– Zauważyłem, że mnie to odpręża, pomaga myśleć. A czasami udaje mi się na chwilę oderwać od biurka. – Zrobił pauzę i dodał: – Myślicie, że to takie dziecinne hobby?
– Ależ skąd – zapewniła go Siobhan, nie do końca szczerze. Pachniało jej to czymś w rodzaju „zabawki dla dużych chłopców”, znajdując potwierdzenie w zachowaniu Granta, który wpatrywał się w rozstawione armie z dziecinnym zachwytem w oczach. – A grywa pan też jakoś inaczej?
– To znaczy?
Wzruszyła ramionami, jakby chcąc podkreślić, że tak tylko pyta, wyłącznie dla podtrzymania rozmowy.
– Bo ja wiem? Może korespondencyjnie? Słyszałam, że szachiści tak rozgrywają swoje mecze. Albo może przez Internet?
Grant rzucił na nią krótkie spojrzenie, domyślając się do czego zmierza.
– Znam takie witryny internetowe – odparł Marr – tylko że potrzebne jest do tego takie specjalne urządzenie.
– Kamera sieciowa? – podpowiedział Grant.
– O właśnie. I wtedy można grać nawet międzykontynentalnie.
– Ale pan nigdy tego nie robił?
– Nie należę do ludzi szczególnie uzdolnionych technicznie.
Siobhan znów skierowała uwagę na półkę z książkami.
– Słyszał pan kiedyś o Gandalfie?
– O którym Gandalfie? – Siobhan patrzyła na niego w milczeniu. – Bo znam co najmniej dwóch: czarnoksiężnika z Władcy Pierścieni i pewnego dziwaka, który prowadzi sklep z grami na Leith Walk.
– Był pan u niego w sklepie?
– Przez te wszystkie lata kupiłem u niego trochę rzeczy. Ale najczęściej kupuję w firmach wysyłkowych.
– I przez Internet?
Marr kiwnął głową.
– Tak, kilka razy. A właściwie, to kto wam o tym wszystkim powiedział?
– O pańskim zamiłowaniu do gier? – spytał Grant.
– Tak.
– Długo pan czekał z tym pytaniem – zauważyła Siobhan.
Popatrzył na nią ze złością.
– Ale się doczekałem i teraz pytam.
– Nie możemy tego niestety ujawnić.
Wyraźnie ta odpowiedź nie była mu w smak, jednak powstrzymał się od dalszych komentarzy.
– Czy słusznie się domyślam – zapytał – że gra, w którą grała Flipa, w niczym nie przypominała tej tutaj?
– W niczym, proszę pana – odparła Siobhan.
Wyglądało, że Marr odetchnął.
– Wszystko w porządku, panie prezesie? – zapytał Grant.
– Wszystko w porządku. Tylko, że… że to nam wszystkim tak bardzo leży na sercu.
– Nie wątpię – rzekła Siobhan. Potem znów się rozejrzała wokół i dodała: – No cóż, dziękujemy, że pokazał nam pan swoje zabawki. Myślę, że nie będziemy pana już dłużej odrywać od pracy… – Ruszyła ku wyjściu, jednak w pół drogi stanęła. – Pewna jestem, że już gdzieś takiego żołnierzyka widziałam – powiedziała, jakby głośno myśląc. – Czy nie przypadkiem w mieszkaniu Davida Costello?
– O ile pamiętam, dałem mu jednego – potwierdził Marr.
– Czy to właśnie od niego… – Przerwał i pokręcił głową. – Zapomniałem. Nie wolno wam przecież ujawnić…
– Otóż to, panie prezesie – kiwnął głową Hood.
Po wyjściu z budynku Grant zachichotał.
– Nie był zachwycony, kiedy nazwałaś jego wojsko „zabawką” – powiedział.
– Wiem i dlatego to zrobiłam.
– W każdym razie lepiej nie próbuj tu otwierać konta. Pewnie by ci i tak odmówili.
Siobhan uśmiechnęła się.
– A ja ci mówię, że on się zna na Internecie. A skoro bawi się w takie gry, to pewnie ma analityczny umysł.
– Quizmaster?
Zmarszczyła nos.
– Sama nie wiem. Tylko po co miałby to robić? Co by z tego miał?
– Może nic specjalnego. – Grant wzruszył ramionami. – To znaczy nic z wyjątkiem kontrolowania banku Balfour.
– Tak, oczywiście, to możliwe – powiedziała Siobhan i wróciła myślami do żołnierzyka w mieszkaniu Davida Costello. Upominek od Ranalda Marra…? Tylko że Costello stwierdził, że nie ma pojęcia, skąd się u niego wziął ten żołnierzyk z ułamanym muszkietem i skręconą głową. A zaraz potem do niej zadzwonił i opowiedział o hobby Marra…
– A nawiasem mówiąc – dodał Grant – ani o krok nie zbliżyliśmy się do rozwiązania naszej zagadki.
To zmieniło jej tok myślowy. Zwróciła ku niemu głowę i powiedziała:
– Grant, tylko musisz mi coś obiecać.
– Co takiego?
– Obiecaj mi, że nie zjawisz się znów pod moim domem w środku nocy.
– Mowy nie ma – odpowiedział Grant z uśmiechem. – Nasz zegar cały czas tyka, pamiętasz?
Popatrzyła na niego i przypomniało jej się jego zachowanie na szczycie Hart Fell, to, jak się wtedy uczepił jej rąk. Wyglądało, że już się otrząsnął i że cała sprawa – wyścig z czasem i stojące przed nimi wyzwanie – znów go bawi. Może nawet ciut za bardzo.
– Obiecaj – powtórzyła.
– No dobra – powiedział – obiecuję.
A zaraz potem zwrócił ku niej twarz i puścił oko.
Po powrocie do komisariatu Siobhan poszła do toalety i usiadła w kabinie. Dłonie jej lekko drżały. To zdumiewające, że człowiek potrafi być od środka rozdygotany, a jednocześnie nie okazywać tego po sobie. Wiedziała jednak, że jej ciało potrafi uzewnętrzniać emocje na różne inne sposoby: czasami była to pokrzywka na skórze, kiedy indziej trądzik na brodzie i szyi albo egzema pojawiająca się na kciuku i palcu wskazującym lewej ręki.