Выбрать главу

Rozdygotanie brało się stąd, że trudno jej było skupić się na tym, co ważne. A ważne było to, żeby dobrze wykonywać pracę i nie podpaść Gill Templer, ale wiedziała, że nie jest tak gruboskórna jak Rebus. Ważna była sprawa, którą się zajmowała, i być może ważny był Quizmaster, ale męczyło ją to, że nie była tego pewna. Natomiast pewna była jednego: istniała realna groźba, że ta gra ją wciągnie i stanie się jej obsesją. Próbowała postawić się na miejscu Flipy Balfour i myśleć tak jak ona, jednak nie była pewna, czy i na ile jej się to uda. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze Grant, który stawał się coraz bardziej uciążliwy, ale jednocześnie wiedziała, że bez niego nie udałoby się jej dojść tak daleko, więc może trzymanie się go też było ważne. Nie miała nawet pewności, czy Quizmaster jest mężczyzną. Miała za to przeczucie, a jednocześnie wiedziała, że poddawanie się przeczuciom może być niebezpieczne. Wielokrotnie była świadkiem tarapatów, w jakie wpadał Rebus tylko dlatego, że zawierzał swojemu przeczuciu co do czyjejś winy lub niewinności.

Wciąż męczyła ją też sprawa przejścia na stanowisko rzeczniczki prasowej i nie dawała jej spokoju myśl, czy już definitywnie spaliła za sobą mosty. Sukces Gill na tym stanowisku brał się głównie stąd, że potrafiła się przystosować do otaczających ją mężczyzn, takich jak zastępca komendanta Carswell. Pewnie uważała, że w ten sposób wygrywa z systemem, Siobhan podejrzewała jednak, że tak naprawdę było odwrotnie: to system wygrywał z nią, na nowo ją kształtował, zmieniał i wymuszał dostosowywanie się do niego. Stąd brała się konieczność budowania wokół siebie barier i trzymania ludzi na dystans. I dawania innym nauczek, takich, jaka stała się udziałem Ellen Wylie.

Usłyszała najpierw skrzypnięcie drzwi do toalety, a chwilę później delikatne pukanie do jej kabiny.

– Siobhan? Jesteś tam?

Znała ten głos. Należał do jednej z policjantek mundurowych, Dilys Gemmill.

– O co chodzi, Dilys? – spytała.

– Chodzi o naszego drinka wieczorem. Chciałam tylko zapytać, czy to wciąż aktualne?

Był to ich stały zwyczaj. Cztery czy pięć policjantek mundurowych plus Siobhan. Szły do jakiegoś baru z głośną muzyką na plotki i kilka Moskiewskich Mułów. Siobhan była honorowym członkiem grupy, jako jedyna nie mundurowa uczestniczka, którą zapraszały na te spotkania.

– Dziś chyba nie dam rady, Dilys.

– No daj spokój, dziewczyno…

– Następnym razem już na bank, zgoda?

– Twoja decyzja, twoja strata – rzuciła Gemmill, wychodząc z toalety.

– Jeszcze jedna – mruknęła Siobhan pod nosem, odblokowując drzwi toalety.

Rebus stał po drugiej stronie ulicy i patrzył na kościół. Specjalnie wstąpił do domu, aby się przebrać, ale teraz nie mógł się przemóc, by wejść do środka. Podjechała taksówka i wysiadł z niej doktor Curt. Stanął, by zapiąć marynarkę, i zauważył Rebusa. Kościółek był mały, lokalny, taki, jakiego Leary sobie życzył. Podczas ich rozmów wielokrotnie do tego wracał. „Szybko, skromnie i sprawnie – mawiał. – Tylko tak to sobie wyobrażam”.

Choć kościółek był nieduży, przybyły do niego tłumy. Nabożeństwo miał odprawić arcybiskup, który wraz z ojcem Leary uczęszczał niegdyś do Kolegium Szkockiego w Rzymie, a do kościoła przybyło kilkudziesięciu księży i kleryków. Może będzie „sprawnie”, pomyślał Rebus, ale wątpliwe, by mogło się to odbyć „szybko” i „skromnie”…

Curt ruszył przez jezdnię w jego kierunku. Rebus wyrzucił niedopałek i wsunął ręce do kieszeni. Zauważył, że trochę popiołu spadło mu na rękaw, ale nie chciało mu się go czyścić.

– Pogoda jak ulał – zauważył Curt, spoglądając na niebo zakryte ciężkimi ołowianymi chmurami, które wisiały tak nisko nad głowami, że nawet na wolnym powietrzu powodowały uczucie klaustrofobii. Rebus przeciągnął dłonią po tyle głowy i poczuł, że włosy ma wilgotne od potu. W takie dni jak ten czuło się, jakby cały Edynburg był jedną wielką celą otoczoną niewidzialnymi murami.

Przechodząc przez jezdnię, Curt wyciągał sobie mankiety koszuli, tak by odpowiednio wystając, ukazywały srebrne spinki opatrzone wytłoczoną próbą. Miał na sobie ciemnoniebieski garnitur, białą koszulę i gładki czarny krawat. Czarne półbuty aż lśniły. Curt zawsze ubierał się bez zarzutu. Rebus miał świadomość, że jego ubranie, choć najlepsze, jakim dysponował, w porównaniu z tamtym wygląda dość mizernie. Miał go już od pięciu czy sześciu lat i, by dopiąć spodnie, musiał nieźle wciągać brzuch. Marynarki nie próbował już nawet dopinać. Kupił je w sklepie Austin Reed i najwyższa pora, by ich znów odwiedzić. Ostatnio rzadko zdarzały mu się zaproszenia na śluby czy chrzciny, za to z pogrzebami sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Koledzy z pracy, kompani od kieliszka… coraz to któryś spadał z grzędy. Nie dalej jak trzy tygodnie temu był w krematorium na pogrzebie policjanta z St Leonard’s, który zmarł niecały rok po przejściu na emeryturę. Wtedy po powrocie odwiesił koszulę i krawat z powrotem do szafy. Dziś przed założeniem sprawdził tylko kołnierzyk u koszuli.

– To co, idziemy? – spytał Curt.

Rebus kiwnął głową.

– Idź, nie czekaj na mnie.

– A co jest?

Rebus potrząsnął głową.

– Nic. Po prostu nie jestem pewien… – Wyjął ręce z kieszeni i zapalił kolejnego papierosa. Wyciągnął paczkę w stronę Curta, który kiwnął głową i wziął jednego.

– Czego nie jesteś pewien? – zapytał, kiedy Rebus podawał ogień. Rebus najpierw długo przypalał swojego papierosa, potem zaciągnął się głęboko i z westchnieniem wypuścił dym.

– Chcę go zapamiętać takim, jaki był dla mnie za życia – powiedział. – Jeśli tam pójdę, to będę musiał wysłuchiwać mów i wspomnień innych. I wtedy to nie będzie już taki Conor, jakiego znałem.

– Z tego, co wiem, kiedyś byliście sobie dość bliscy – rzekł Curt. – Ja go prawie wcale nie znałem.

– Gates też tu będzie?

Curt potrząsnął przecząco głową.

– Miał jakieś wcześniejsze zobowiązania.

– Zrobiliście sekcję?

– Tak. Wylew krwi do mózgu.

Pojawiało się coraz więcej uczestników pogrzebu. Niektórzy przychodzili piechotą, inni podjeżdżali samochodami. Podjechała kolejna taksówka i wysiadł z niej Donald Devlin. Rebusowi wydało się, że pod ciemną marynarką od garnituru dostrzega szary blezer. Devlin raźnym krokiem pokonał schody prowadzące do kościoła i zniknął we wnętrzu.

– Wyszło coś z jego pomocy? – zapytał Curt.

– Czyjej?

Curt kiwnął głową w stronę odjeżdżającej taksówki.

– Naszego emeryta.

– Nie bardzo. Ale zrobił, co było można.

– Czyli tyle, ile zrobiłby Gates albo ja.

– Pewnie tak. – Przypomniał sobie widok Devlina pochylonego nad biurkiem i ślęczącego nad protokołami, a obok Ellen Wylie, starającą się odsuwać od niego jak najdalej. – On kiedyś był żonaty, prawda? – zapytał.

– Tak, jest wdowcem – potwierdził Curt. – Dlaczego pytasz?

– Tak sobie, bez powodu.

Curt spojrzał na zegarek.

– Chyba już trzeba iść. – Zdusił papierosa pod stopą. – No to jak, idziesz?

– Chyba nie.

– A na cmentarz?

– Chyba też dam sobie spokój. – Rebus spojrzał w górę na ciężkie chmury. – Jak mawiają Amerykanie, „inną razą”.

Curt kiwnął głową.

– No to do zobaczenia przy jakiejś innej okazji – powiedział.

– Na przykład następnego zabójstwa – potaknął Rebus, a potem obrócił się i ruszył przed siebie. Przez myśl przesuwały mu się obrazy z kostnicy podczas autopsji. Drewniane klocki do podparcia głowy zmarłego. Rowki w płaszczyźnie stalowego stołu do odprowadzania płynów organicznych. Instrumenty i słoje na organy… A potem przypomniał sobie słoje widziane w Czarnym Muzeum i uczucie potworności zmieszanej z fascynacją. Pewnego dnia, może już niezbyt odległego, jego ciało też się znajdzie na tym stole, a Curt i Gates będą się przy nim szykować do swych codziennych czynności. Bo tym właśnie stanie się wtedy dla nich: obiektem codziennych czynności, równie codziennych jak ta, która dokonuje się teraz w kościele za jego plecami. Miał nadzieję, że choć część nabożeństwa odbędzie się po łacinie. Leary był wielkim miłośnikiem mszy po łacinie i miał zwyczaj recytować Rebusowi fragmenty łacińskiej liturgii, wiedząc, że ten nie rozumie ani słowa.