Выбрать главу

– Posterunkowa Clarke, wydział śledczy – wyrecytowała do mikrofonu.

– Posterunkowa Clarke, tu oficer dyżurny. Ktoś tu przyszedł i mówi, że chce porozmawiać.

– Kto taki?

– Niejaki pan Gandalf. – Dyżurny ściszył głos. – Z wyglądu niezły cudak, jakby dostał udaru słonecznego podczas Lata Miłości w sześćdziesiątym ósmym i od tamtej pory jeszcze nie zdążył dojść do siebie…

Siobhan zeszła na dół. Gandalf ściskał w ręce ciemnobrązowy kapelusz, a na głowie miał przepaskę z zatkniętym za nią wielobarwnym piórem. Ubrany był w brązową skórzaną kamizelkę założoną na tę samą koszulkę z nazwą zespołu Grateful Dead, którą miał w sklepie. Jasnoniebieskie sztruksowe spodnie pamiętały lepsze czasy, podobnie jak sandały na jego stopach.

– Witam – powiedziała Siobhan.

Oczy rozwarły mu się szeroko, jakby jej w pierwszej chwili nie poznał.

– Siobhan Clarke – przedstawiła się, wyciągając rękę. – Poznaliśmy się w pańskim sklepie.

– Tak, tak – zamruczał. Spoglądał na jej wyciągniętą rękę, ale nie kwapił się z podaniem swojej, więc ją w końcu opuściła.

– Co pana sprowadza, panie Gandalf?

– Obiecałem, że popytam o tego Quizmastera.

– Tak, pamiętam – rzekła. – Zechce pan wejść na górę? Spróbuję zorganizować dla nas po filiżance kawy.

Popatrzył na drzwi, z których przed chwilą wyszła i wolno pokręcił głową.

– Nie lubię komisariatów policji – powiedział ponuro. – Czuję tu złe wibracje.

– To mnie nie zaskakuje – skinęła głową. – Woli pan porozmawiać na zewnątrz? – Wyjrzała przez drzwi na ulicę. Trwała godzina szczytu: samochody wlokły się, stykając się niemal zderzakami.

– Tu za rogiem jeden znajomy prowadzi sklep…

– I w nim są dobre wibracje?

– Doskonałe – odparł Gandalf, po raz pierwszy reagując z widocznym ożywieniem.

– A nie będzie o tej porze zamknięty?

Potrząsnął głową.

– Jeszcze otwarty. Sprawdziłem.

– A więc dobrze, tylko niech mi pan da minutkę. – Siobhan podeszła do dyżurnego, który siedząc w samej koszuli za ochronną szybą, obserwował całą scenę. – Mógłbyś zadzwonić na górę do Granta Hooda i powiedzieć mu, że wrócę za dziesięć minut?

Dyżurny kiwnął głową.

– To proszę, idziemy – zwróciła się do Gandalfa – Jak się ten sklep nazywa?

– Namiot Nomadów.

Siobhan znała to miejsce. Był to właściwie bardziej magazyn niż sklep i można w nim było kupić wspaniałe dywany i wyroby sztuki ludowej. Skusiła się tam kiedyś na kilim, bo dywan, którym się zachwyciła, był cenowo poza jej możliwościami. Dużo sprzedawanego tu towaru pochodziło z Indii i Iranu. Weszli do środka i Gandalf przyjaźnie pomachał na powitanie właścicielowi, który mu odmachnął, nie odrywając się od jakichś papierów.

– Dobre wibracje – rzekł Gandalf z uśmiechem, a Siobhan nie pozostało nic innego, jak też zareagować uśmiechem.

– Nie jestem pewna, czy mój bank byłby tego samego zdania – odparła.

– To tylko pieniądze – oświadczył Gandalf takim tonem, jakby wygłaszał jakąś wielką mądrość.

Wzruszyła ramionami, oczekując niecierpliwie, by przeszedł wreszcie do rzeczy.

– A więc, co mi pan może powiedzieć o Quizmasterze?

– Niewiele poza tym, że może też używać innych imion.

– Mianowicie?

– Questor, Quizling, Myster, Spellbinder, OmniSent… Chce pani jeszcze więcej?

– I co one wszystkie znaczą?

– To pseudonimy używane przez tych, którzy w Internecie wymyślają zadania.

– W ramach gier, które się aktualnie toczą?

Wyciągnął rękę i dotknął dywanika wiszącego obok na ścianie.

– Latami można studiować ten wzór – powiedział w zadumie – i nigdy go do końca nie zrozumieć.

Siobhan powtórzyła pytanie i odczekała chwilę, jaką Gandalfowi zajął powrót do teraźniejszości.

– Nie, to takie różne stare gry. Niektóre dotyczyły zagadek logicznych albo numerologii… w innych przydzielano role, na przykład rycerza albo ucznia czarnoksiężnika. – Spojrzał na nią. – Rozmawiamy o świecie wirtualnym, w którym Quizmaster może mieć do dyspozycji wirtualnie dowolną liczbę imion.

– I nie ma sposobu, żeby go wyśledzić?

Gandalf wzruszył ramionami.

– Może jakby się pani zwróciła do CIA albo do FBI…

– Będę o tym pamiętała.

Poprawił się płynnym wężowym ruchem.

– Ale za to dowiedziałem się czegoś innego – powiedział.

– Czego?

Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął złożony kawałek papieru i podał jej, a Siobhan go rozłożyła. Był to wycinek z gazety sprzed trzech lat opisujący historię studenta, który zniknął z domu w Niemczech. Po jakimś czasie na zboczu wzgórza w bezludnym rejonie szkockiego pogórza na północy kraju znaleziono ciało. Musiało tam leżeć od wielu tygodni, a może nawet miesięcy, bo było mocno naruszone przez miejscowe dzikie zwierzęta. Ponieważ z ciała zostały już tylko fragmenty skóry i kości, identyfikacja ofiary była bardzo utrudniona. Tak było do czasu, gdy rodzice zaginionego studenta z Niemiec nie poszerzyli terenu swych poszukiwań na inne kraje i nie nabrali przekonania, że zwłoki znalezione na szkockim pogórzu należą do ich syna, Jurgena. Sześć metrów od zwłok znaleziono rewolwer, a w czaszce młodego człowieka znajdował się otwór po pojedynczej kuli. Policja uznała to za samobójstwo, położenie zaś rewolweru wytłumaczyła tym, że mógł on zostać przesunięty przez owcę lub jakieś inne zwierzę. Siobhan musiała przyznać w duchu, że istotnie mogło tak być. Jednak rodzice studenta wciąż utrzymywali, że ich syn został zamordowany. Rewolwer nie należał do niego i był niewiadomego pochodzenia. Jeszcze trudniej było odpowiedzieć na pytanie, jak w ogóle młody Niemiec trafił w szkockie góry. Nikt nie umiał tego wyjaśnić. A potem Siobhan po raz drugi przeczytała ostatni fragment artykułu, marszcząc przy tym czoło: „Jurgen był zapalonym miłośnikiem interaktywnych gier fabularnych typu RPG i wiele godzin spędzał na surfowaniu po Internecie. Rodzice uważają, że ich syn mógł się wdać w jakąś grę, która skończyła się dla niego tragicznie”.

Siobhan uniosła w górę wycinek.

– To wszystko?

– Tylko ta jedna notatka, tak. – Kiwnął głową.

– Skąd pan to ma?

– Od jednego znajomego – wyciągnął rękę – który chciałby ją dostać z powrotem.

– Dlaczego?

– Bo pisze książkę o zagrożeniach w wirtualnym wszechświecie. A tak nawiasem mówiąc, to z panią też chciałby kiedyś porozmawiać.

– Może później. – Siobhan złożyła wycinek, nie kwapiąc się, by go oddać. – Muszę to zatrzymać, panie Gandalf. Pański znajomy dostanie to, kiedy mnie już nie będzie potrzebne.

Gandalf spojrzał na nią z wyrzutem, jakby nie dotrzymywała zawartej umowy.

– Obiecuję, że mu to zwrócę najszybciej, jak to będzie możliwe.

– A nie moglibyśmy po prostu zrobić z tego fotokopii?

Siobhan westchnęła. Wciąż jeszcze miała nadzieję, że przed upływem godziny będzie już w wannie i to raczej z ginem z tonikiem zamiast wina.

– Dobrze – powiedziała. – Chodźmy na komisariat i…

– Tu też na pewno mają kopiarkę. – Gandalf wskazał na siedzącego w rogu właściciela.

– No dobrze, poddaję się.

Twarz Gandalfa pojaśniała, jakby te cztery krótkie słowa sprawiły mu niekłamaną przyjemność.

Zostawiła Gandalfa w Namiocie Nomadów i wróciła do biura akurat w momencie, gdy Grant miął w kulę kolejną kartkę papieru i rzucał nią w kierunku kosza na śmieci, zresztą nie trafiając.

– Co się dzieje? – spytała.

– Zacząłem wymyślać anagramy.

– No i?

– No więc, jakby miasto Banchory nie miało w środku tego „h”, to mogłoby być anagramem od a corny b.

Siobhan parsknęła śmiechem, ale widząc minę Granta, zakryła usta dłonią.

– Nie, nie – powiedział – mną się nie krępuj, możesz się śmiać.