– A co? Przekształcasz się w pana Hyde’a? – Znów się roześmiała. – Przeszłam to już z moim mężem. Wątpię, żebyś mi mógł pokazać coś nowego. – Starała się to mówić lekko, jednak w jej głosie brzmiały nowe tony. Może była spięta, dlatego, że zaproszenie wyszło od niej. Nikt przecież nie lubi się spotykać z odmową. Ale może było w tym też coś więcej…
– Mógłbym wziąć taksówkę. – Przyjrzał się sobie. Wciąż jeszcze był ubrany jak na pogrzeb, tyle że zdążył już zdjąć krawat i rozpiąć dwa górne guziki od koszuli. – Tylko przedtem powinienem pojechać do domu i się przebrać.
– Jak chcesz.
Spojrzał na drugą stronę ulicy. Kobieta z torbą z zakupami stała teraz na przystanku i czekała na autobus. Co chwilę zaglądała do torby, jakby upewniając się, że jest w niej wszystko. Oto życie w wielkim mieście: nieufność jako stały element pancerza ochronnego, jaki się nosi; brak wiary w istnienie czegoś takiego jak bezinteresowny odruch i dobry uczynek.
– Będę niedługo – powiedział i rozłączył się.
Wrócił do pubu i zastał Granta nad pustym kuflem. Na widok wchodzącego Rebusa uniósł ręce do góry na znak, że już ma dosyć.
– Muszę już iść – oznajmił.
– Tak, ja też – stwierdził Rebus.
Grant wyglądał na zawiedzionego, jakby liczył na to, że Rebus tu zostanie, będzie pił dalej i coraz bardziej się upijał. Rebus popatrzył na pusty kufel Granta i zastanowił się, czy udało mu się może namówić barmana, by ten wylał zawartość do zlewu.
– Możesz prowadzić? – zapytał.
– Tak, bez problemu.
– To świetnie. – Rebus klepnął go w ramię. – Wobec tego podrzucisz mnie do Portobello…
Przez ostatnią godzinę Siobhan starała się uwolnić od myśli o sprawie, jednak nadaremnie. Nie pomogła jej ani kąpiel, ani gin. Muzyka – Mutton Birds, Envy of Angels – też nie zadziałała jak ochronny kokon, którym zwykle się otaczała. Ta ostatnia wskazówka Quizmastera uporczywie kołatała jej się po głowie, co chwilę wracając i absorbując myśli… i znowu… i jeszcze raz… a do tego wciąż jej stawał przed oczyma obraz Granta trzymającego ją za ramiona i Rebusa – akurat musiał to być on! – obserwującego tę scenę od drzwi. Zastanawiała się, co by się stało, gdyby Rebus się nie odezwał. Ciekawa była, jak długo tam stał, nim się odezwał, i czy słyszał coś z ich kłótni.
Zerwała się z kanapy i ze szklanką w dłoni zaczęła krążyć po pokoju. Nie, nie, nie… tak jakby powtarzanie tego słowa mogło sprawić, że wszystko zniknie i że będzie tak, jakby się nic nie stało. Bo na tym właśnie polega cały problem. Jak się coś stanie, to nie można nic zrobić, żeby się odstało.
– Głupia suka – powiedziała głośno śpiewnym tonem, a potem zaczęła to powtarzać tak długo, aż słowa straciły swój sens.
Głupiasukagłupiasukagłupiasuka…
Nie, nie, nie, nie, nie, nie…
Sen kamieniarza…
Flipa Balfour… Gandalf… Ranald Marr…
Grant Hood.
Głupiasukagłupiasuka…
Koniec utworu zastał ją przy oknie. W ciągu tych paru sekund nagłej ciszy usłyszała, że w jej uliczkę wjeżdża samochód, a instynkt jej podpowiedział, kto w nim siedzi. Podbiegła do lampy i z impetem przydeptała wyłącznik u podstawy, co pogrążyło pokój w ciemnościach. Światło paliło się w przedpokoju, jednak nie sądziła, by z ulicy było to widać. Bała się ruszyć z miejsca, żeby ruchomy cień nie zdradził jej obecności. Samochód zatrzymał się pod domem. Następny utwór już się zaczął, sięgnęła więc po pilota i wyłączyła odtwarzacz. Słychać było, jak silnik samochodu pracuje na wolnych obrotach. Serce jej waliło.
Zabrzęczał dzwonek, informując, że ktoś stoi pod drzwiami i chce wejść do środka. Czekała, tkwiąc w bezruchu. Palce miała tak mocno zaciśnięte na szklance, że poczuła w nich mrowienie. Przełożyła szklankę do drugiej dłoni. Dzwonek znów zabrzęczał.
Nie, nie, nie, nie…
Grant, daj sobie spokój. Wsiadaj do swojej alfy i wracaj do domu. A od jutra możemy zacząć udawać, że nic się nie stało.
Bzzz bzzz zzzz…
Zaczęła nucić pod nosem jakąś melodyjkę, którą właśnie wymyśliła. Może nawet nie tyle melodyjkę, ile pojedyncze dźwięki pomagające jej zagłuszyć dźwięk dzwonka i szum krwi w uszach.
Usłyszała dźwięk zatrzaskiwanych drzwi samochodu i nieco odetchnęła. I gdy zaczął dzwonić telefon, niemal upuściła szklankę.
W poświacie dochodzącej z latarń ulicznych widziała telefon leżący na podłodze koło kanapy. Po sześciu dzwonkach włączy mu się automatyczna sekretarka. Dwa… trzy… cztery…
A może to Farmer!?
– Halo? – poderwała słuchawkę, opadając na kanapę.
– Siobhan? Tu Grant.
– Gdzie jesteś?
– Właśnie przed chwilą dzwoniłem do twoich drzwi.
– Widać dzwonek nie działa. Czego chcesz?
– Na początek, żebyś mnie na przykład wpuściła na górę.
– Jestem zmęczona. Właśnie się wybierałam do łóżka.
– Tylko na pięć minut, Siobhan.
– Chyba nie.
– Aha. – Zapadło milczenie tak namacalne, jakby stanął między nimi ktoś trzeci, wielki i groźny, ze świadomością, że tylko przez jedno z nich jest mile widziany.
– Wracaj do domu, dobra? Zobaczymy się rano.
– Dla Quizmastera może być za późno.
– Ach, więc jesteś tu po to, żeby rozmawiać o pracy, tak? – Przesunęła wolną dłoń wzdłuż ciała i wcisnęła ją sobie pod pachę ręki trzymającej słuchawkę.
– Niezupełnie – przyznał.
– Tak też myślałam. Słuchaj, Grant. Umówmy się, że był to moment słabości i nic więcej. Myślę, że będę umiała się z tym pogodzić.
– Tak odbierasz to, co się stało?
– A ty nie?
– Czego ty się boisz, Siobhan?
– O co ci chodzi? – Jej głos nabrał twardości.
Chwilę trwało, nim się poddał.
– O nic. O nic mi nie chodzi. Przepraszam.
– Więc widzimy się w biurze.
– Tak jest.
– Dobrze się wyśpij. A jutro rozwiążemy tę zagadkę.
– Jeśli tak uważasz.
– Tak uważam. Dobranoc, Grant.
– Dobranoc, Shiv.
Rozłączyła się, nie mówiąc mu nawet, że nienawidzi tego zdrobnienia. Tak na nią wołały dziewczyny w szkole. Podobało się ono również jednemu z jej chłopaków na studiach. Powiedział jej wtedy, że w slangu słowo to oznacza nóż. Siobhan: nawet nauczyciele w jej angielskiej szkole mieli trudności z wymawianiem jej imienia. Wymawiali je „Sii-oban”, a ona musiała ich poprawiać.
Dobranoc, Shiv…
Głupiasuka…
Usłyszała odjeżdżający samochód i patrzyła, jak refleksy rzucane przez światła reflektorów tańczą po suficie i ścianie. Siedziała przez chwilę w zupełnej ciszy i ciemności, kończąc drinka i nie czując jego smaku. Kiedy telefon znów zadzwonił, głośno zaklęła.
– Słuchaj – ryknęła do słuchawki – odwal się wreszcie, dobra?!
– No cóż… jeśli sobie tego życzysz – odezwał się głos Farmera.
– O Boże, panie komisarzu, bardzo pana przepraszam.
– Spodziewałaś się kogoś innego?
– Nie, tylko… może kiedy indziej.
– Zgoda. Podzwoniłem po kilku znajomych, który są biegli w rzemiośle znacznie bardziej niż ja, bo pomyślałem, że im prędzej coś przyjdzie do głowy.
Ton, jakim to mówił, powiedział jej wszystko, co chciała wiedzieć.
– I nic z tego?
– W zasadzie nic. Ale czekam na jeszcze parę telefonów. Kilku osób nie było w domu, więc im zostawiłem wiadomość. Więc, jak to mówią, nil desperandum.
Uśmiechnęła się blado.
– Pewnie są tacy, którzy tak mówią. – Na przykład niepoprawni optymiści, dodała w duchu.
– Więc spodziewaj się jeszcze jednego telefonu jutro rano. O której masz ten termin?
– Przed południem.
– No to sam im się przypomnę z samego rana.
– Dziękuję, panie komisarzu.
– Miło znów czuć się potrzebnym. – Zawahał się. – Cała ta sprawa trochę cię gnębi, co?
– Poradzę sobie.
– O to jestem spokojny. Do usłyszenia jutro.
– Dobranoc, panie komisarzu.
Odłożyła słuchawkę. Jej szklanka była już pusta. „Wszystko szkoła Johna Rebusa”. Tak powiedział Grant podczas ich kłótni. No i proszę, siedzi teraz po ciemku z pustą szklanką w dłoni i gapi się w okno.