– Pewnie, że coś w tym jest – zgodził się pan Spiller. Nie pierwszy raz pomyślał sobie, że w srebrzystej osobowości pani Digby jest coś bardzo atrakcyjnego. I ta jej dystynkcja. Wdowiec i wdowa w rozsądnym wieku, oboje nie bez grosza, może by nie najgorzej zrobili, osiadając dogodnie w przyjemnym domostwie, mającym pół akra ogrodu i ozdobny wodotrysk.
– Jakież to ładne i intymne – ciągnęła pani Digby – pośród tych przepysznych rododendronów. Proszę spojrzeć, jakie one są piękne – zroszone wodą -jak baśniowe klejnoty – i ta sielska ławka na tle ciemnych cyprysów. Doprawdy jak we Włoszech. I cudowny zapach tych bzów!
Pan Spiller był świadom, że cyprysy to faktycznie cisy, ale jej nie poprawił. Z odrobiną ignorancji kobiecie do twarzy. Przeniósł spojrzenie
z jednej strony wodotrysku, gdzie rosły irgi, na drugą, gdzie kwietne baldachy rododendronów iskrzyły się od brylantowych kropli.
– Nie myślałem o naruszeniu irg czy rododendronów – oświadczył. – Chciałem tylko przeciąć się przez te zarośla bzu, aby powstał prześwit od strony domu. Ale ostatnie słowo należy do pań, nieprawdaż… ee… Ronaldzie? (Nigdy nie potrafił w naturalny sposób zwrócić się do Proudfoota po imieniu). Skoro pani się podoba, jak jest, pani Digby, to sprawa przesądzona. Nie ruszymy tych bzów.
– Pan mi pochlebia – rzekła pani Digby – ale proszę z mego powodu nie odstępować od swoich zamierzeń! Nie mam prawa ingerować w piękno pańskiego ogrodu.
– Ależ ma pani – zapewnił ją pan Spiller. – Całkowicie polegam na pani smaku. Skoro pani się wypowiedziała po stronie bzów, odtąd będą święte i nietykalne.
– A ja będę odtąd się obawiała wyrażać jakiekolwiek opinie – rzekła, potrząsając głową, pani Digby. – Ale cokolwiek pan postanowi, jestem przekonana, żę będzie ślicznie. Umieszczenie tutaj fontanny było znakomitym pomysłem. Ogród przedstawia się dzięki temu zupełnie inaczej.
Pan Spiller pomyślał, że ona ma rację. I rzeczywiście, mimo że nazwa „ozdobnych wodotrysków" była cokolwiek ponad stan jego fontanny, składającej się z marmurowej czaszy pośrodku zbiornika mierzącego jakieś cztery stopy w kwadracie, jednak spisywała się ona dzielnie, wyrzucając pióropusz rozigranej wody na wysokość niemalże pięciu metrów, ponad niskie krzewy i prawie nad wierzchołki wysokich bzów. A jej orzeźwiający plusk i ciurkanie mile koiły ucho w ten przyjemny dzień wczesnego lata.
– To musi sporo kosztować, co? – zapytał pan Gooch. Do tej pory milczał i pani Digby uznała jego wypowiedź za świadectwo dość obrzydliwego stosunku do życia. Od pierwszej chwili, kiedy przedstawiono jej pana Goocha, uznała go za człowieka nader pospolitego i dziwiło ją, że jest taki spoufalony z gospodarzem.
– Nie, skądże – odrzekł pan Spiller. – To wcale niedrogie. Bo używa w kółko tej samej wody. Bardzo pomysłowe. Fontanny na Trafalgar Sąuare, o ile mi wiadomo, działają na podobnej zasadzie. Pewnie, że jej zainstalowanie trochę mnie kosztowało, sądzę jednak, że było tego warte.
– Ależ naturalnie – odrzekła pani Digby.
– Zawsze mówiłem, że ty się ciepło trzymasz, Spiller – rzekł pan
Gooch i zaśmiał się wulgarnie. – Chciałbym być w twojej skórze. Przytulny masz tu kącik. Całkiem przytulny.
– Milionerem nie jestem – rzekł pan Spiller, trochę opryskliwie. – Ale mogłoby mi się gorzej powodzić, jak na te czasy. Oczywiście – dodał już weselej – trzeba uważać. Na przykład na noc wyłączam fontannę, aby uniknąć wycieków i marnotrawstwa.
– Przysiągłbym, że to robisz, ty stary kutwo – zawołał obelżywie pan Gooch.
Rozlegający się w oddali gong zaoszczędził panu Spillerowi odpowiedzi.
– O! już obiad – obwieścił tonem wyrażającym ulgę. Towarzystwo wydostało się spomiędzy bzów i ruszyło niespiesznie długim, fantazyjnie wykładanym chodnikiem, mijając trawiaste rabatki i dwie podłużne grzędy nie przycinanych, zaopatrzonych w etykietki różyczek, ku odrobionej na wysoki połysk willi, której pan Spiller nadał miano: La Merveilleuse.
Pani Digby odniosła wrażenie, że atmosfera przy obiedzie jest nieco napięta, chociaż Betty, śliczna jak obrazek i bardzo zakochana w swoim Ronaldzie Proudfoocie, była zachwycająca w roli pani domu. Zgrzyt wprowadzał obecnością swoją pan Gooch. Jadł zbyt hałaśliwie, pił bez umiaru, działał Proudfootowi na nerwy, a do pana Spillera odnosił się z zawoalowaną impertynencją, której żenująco i przykro było słuchać. Znów zadała sobie pytanie, skąd on się tu wziął i dlaczego pan Spiller go toleruje. Mało o nim wiedziała, poza tym, że zjawia się czasami w La Merveilleuse i spędza tu około miesiąca, a pieniędzy mu raczej nie brakuje. Tłukło jej się po głowie, że to jakiś agent handlowy, choć nie pamiętała, czy ktoś to wyraźnie powiedział. Pan Spiller osiadł tu około trzech lat temu i od razu go polubiła. Nie był wprawdzie człowiekiem wielkiej kultury, w żadnym tego słowa znaczeniu, był jednak łagodny, hojny i bezpretensjonalny, i wzruszająco oddany swej córce. Pan Gooch zaczął się pokazywać w rok później. Pani Digby obiecała sobie, że gdyby kiedykolwiek zyskała prawo decydowania o czymkolwiek w La Merveilleuse – a zaczęła podejrzewać, że sprawy jak gdyby zmierzają w tym kierunku – to użyje swego wpływu, aby pozbyć się pana Goocha.
Co byśmy powiedzieli na brydżyka? – podsunął Ronald Proudfoot, gdy już podano kawę. Jakie to miłe, pomyślała pani Digby, kiedy kawę podaje służący! Masters nie był wprawdzie lokajem wysokiej klasy, za to łączył te obowiązki z funkcją szofera. Przyjemnie byłoby żyć w La Merveilleuse!
Z okna jadalni widziała porządny garaż, mieszczący w sobie limuzynę marki Wolseley, z mieszkaniem dla szofera na piętrze i ładną, pozłacaną chorągiewką od wiatru, błyskającą na szczycie w ostatnich promieniach słońca. Dobra kucharka, elegancka pokojówka i wszystko, jak tylko można sobie wymarzyć… Gdyby wyszła za pana Spillera, byłoby ją stać, pierwszy raz w życiu, także i na własną pokojówkę. Miejsca w domu by nie zabrakło… i oczywiście, gdy Betty wyjdzie za mąż…
Betty nie jest zachwycona, pomyślała, że Ronald zaproponował brydża. Ta gra niezbyt się nadaje do wyrażania tkliwych uczuć i może byłoby stosowniej, gdyby Ronald wyciągnął Betty na dwór,.gdzie mogliby usiąść o zmierzchu w zapachu bzów, pod cisowym żywopłotem u fontanny… Pani Digby obawiała się niekiedy, że z nich dwojga Betty jest bardziej zakochana. Ale jeżeli Ronald czegoś chce, to mu się należy, oczywiście! pani Digby zaś nade wszystko lubiła -jeśli o nią chodzi – spokojnego roberka. I w dodatku była to szansa pozbycia się pana Goocha. – W brydża nie gram – zwykł mówić pan Gooch. – Nie miałem kiedy się nauczyć. Tam, gdzie ją się chowałem, nie grali w brydża. – Teraz też wygłosił tę uwagę i zakończył ją pogardliwym czmychnięciem na pana Spillera.
– Nigdy nie jest za późno – rzekł tamten pojednawczo.
– To nie dla mnie! – odwarknął pan Gooch. – Ja posiedzę w ogródku. Gdzie ten Masters? Powiedz, żeby mi przyniósł whisky i sodę pod fontańiję. Ale pamiętaj, karafkę! Jeden głębszy to dla mnie tyle co splunąć. – Zanurzył grube łapsko w pudełku cygar Corona, z boku ną osobnym stoliku, wyjął ich garść i wyszedł przez drzwi balkonowe z biblioteki na taras. Pan Spiller zadzwonił i wydał polecenie, bez komentarzy; po chwili ujrzano, jak Masters drepce wzdłuż fantazyjnie pstrokatej ścieżki między grządkami róż i trawiastymi rabatkami, niosąc na tacy karafkę whisky i syfon.
Czwórka pozostałych grała do dziesiątej trzydzieści, kiedy dograno robra i pani Digby wstała, mówiąc, że na nią już pora. Gospodarz kurtuazyjnie ofiarował się, że ją odprowadzi. – Tych dwoje poradzi sobie przez jakiś czas bez naszego towarzystwa – dodał z konspiracyjnym uśmiechem.