Выбрать главу

– Spróbuję – rzekł Monty – chociaż nie znam oczywiście wszystkich podróżujących agentów. Ale jego nazwisko musi być w dokumentach.

– Właśnie w tym rzecz – odparł inspektor. – Widocznie trzymał dokumenty w walizce z próbkami, a ta znikła. Ma przy sobie co prawda jakieś listy, ale z tych listów… no, jeszcze do tego wrócimy. Proszę tędy.

Przeszedł do pokoju na prawo. Monty udał się za nim. Schylony mężczyzna się wyprostował.

– Nie ma żadnych wątpliwości, Birch – zauważył. – Głowa roztrzaskana. Nie żyje osiem do dziesięciu godzin. Wykluczone, żeby zrobił to sam albo przypadkiem. Jako narzędzie służyła prawdopodobnie ta butelka. Radzę wziąć odciski. Chce pan jeszcze coś wiedzieć? Bo jak nie, to wracam do śniadania. Po drodze dam znać koronerowi, jeśli pan sobie życzy.

– Dziękuję, doktorze. Osiem do dziesięciu godzin, co? To by się nawet

zgadzało z tym, co powiedział Rudd. Panie Egg, proszę tu spojrzeć, dobrze? Doktor ustąpił na bok i Monty ujrzał zabitego. Był to drobny mężczyzna w porządnym ubraniu z granatowego szewiotu. Włosy miał czarne, przylizane, i krótki wąsik pod nosem. Krew z otwartej rany na skroni wyciekła i zeskorupiała na gładkim policzku. Wyglądał na lat trzydzieści pięć albo czterdzieści.

– Ależ tak, znam go – powiedział Monty. – Znam go nawet dość dobrze. Nazywa się Wagstaffe i jeździ… to znaczy jeździł… dla firmy Applebaum & Moss, tego wielkiego przedsiębiorstwa od taniej biżuterii.

– Ach! tak? – rzekł z naciskiem inspektor. – W takim razie domyślam się, że w jego walizce była biżuteria.

– Owszem, i zegarki, i tym podobne.

– Ha! – rzekł inspektor. – A może mi pan powiedzieć, dlaczego nosił w kieszeni listy adresowane do różnych innych osób? Na przykład ten: Wielmożny Pan Joseph Smith. Albo ten: Pan William Brown. A tu mamy szczególnie wzruszający: Szanowny Pan Harry Thorne. Ten jest wyjątkowo intymny.

– Muszę to panu wyjaśniać, inspektorze? – zapytał cicho pan Montague Egg.

– Niekoniecznie, jeśli już o to chodzi. Oj! wy, panowie w rozjazdach, jesteście wszyscy jednakowi, nieprawdaż? W każdym porcie ma się inną żonę, czy nie tak?

– Nie ja, inspektorze. Monty Egg nie uznaje ślubnych obrączek. Ale ten biedak Wagstaffe… obawiam się, że ma pan rację. No i dostał za swoje, nie uważa pan?

– Rzeczywiście. Ale wygląda na to, że trochę się bronił. – Inspektor Birch rozejrzał się po barze-salonie. W tym niedużym pokoju chyba nie było mebla, który by nie poniósł uszczerbku. Okrągły stolik przed kominkiem leżał na boku, a zawartość rozbitej butelki whisky pociekła wonną strugą po linoleum. Krzesła były odsunięte i poprzewracane, szklany front etażerki strzaskany w gwiazdę, jak gdyby od wierzgnięcia, a stojący zegar tak przechylony, że oparł się na gzymsie kominka. Spojrzenie pana Egga zawisło na jego tarczy, a w ślad za niffi pobiegł wzrok inspektora. Wskazówki zatrzymały się na godzinie dziesięć po jedenastej.

– Tak – rzekł pan Birch. – I jeśli nie kłamie, to wiemy dość dokładnie, kiedy i kto to zrobił. Zna pan komiwojażera nazwiskiem Slater?

– Archibalda Slatera znam ze słyszenia – rzekł Monty. – Robi w damskiej bieliźnie.

– Właśnie o niego chodzi. Jak mu idzie w interesach? Czy dobrze zarabia? Wychodzi na swoje i w ogóle?

– Chyba tak. Pracuje dla dobrej firmy. – Monty podał jej nazwę. – Ale nie znam go osobiście. Zdaje się, że obsługiwał Yorkshire i Lancashire. Przejął rejon po starym Crippsie.

– Czy jest, według pana., prawdopodobne, żeby zamordował drugiego i zwędził mu próbki?

Monty zaprotestował. To ostatnia rzecz, jaką mógłby zrobić podróżujący agent! Isjnieje coś w rodzaju sprzysiężenia masońskiego.

– Hm – powiedział inspektor. – No, to proszę posłuchać. Rudd jeszcze raz opowie nam swoją wersję, bo i tak musimy ją zaprotokołować.

Relacja gospodarza była dość jasna. Pierwszy komiwojażer, teraz już zidentyfikowany jako Wagstaffe, przybył o 7.30. Oświadczył, że miał zamiar dotrzeć do Pettiford, ale mgła się okazała zbyt gęsta. Zjadł obiad i przeszedł do baru-salonu, który byf pusty. Usług hotelowych w całym tego słowa znaczeniu pod Królewskim Dębem zawsze świadczyło się niewiele, a tego wieczora nie było w ogóle nikogo poza kilkoma robotnikami w piwiarni. O wpół do dziesiątej zjawił się Slater, stwierdzając, że i on przerwał podróż z powodu mgły. Było już po obiedzie i niebawem poszedł do baru-salonu, gdzie już znajdował się Wagstaffe. Słyszano, jak wchodząc powiedział do niego „bardzo niemiłym tonem": – Aa, jesteś? – Potem drzwi się zamknęły, lecz po chwili Wagstaffe zastukał do okienka, dzielącego salon od baru, i poprosił o butelkę whisky. O wpół do jedenastej, kiedy już zamykano bar i zmywano, Rudd wszedł i zastał ich rozmawiających przy komirjku. Obaj wyglądali na purpurowych z gniewu. Rudd oznajmił, że on, jego żona i barman idą spać, bo muszą wcześnie wstawać. Czy panowie mogą zgasić światło, jak będą szli na górę?

Tu gospodarz przerwał, by wyjaśnić, że nad barem-sabnem nie ma sypialni, tylko długi, pusty pokój przez całą szerokość domu od frontu, gdzie zbierają się kółka parafialne i tym podobne. Wszystkie sypialnie mają okna od tyłu i nie słychać stamtąd niczego, co dzieje się na parterze.

– Było może dwadzieścia po jedenastej – podjął – kiedy usłyszałem, że ktoś wszedł na górę i puka do naszej sypialni. Wstałem z łóżka i otworzyłem. To był Slater, wyglądał dziwnie i był roztrzęsiony. Powiedział, że pogoda się przejaśniła i że zdecydował się jechać do Pettiford. Wydało mi się to dziwne, ale wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że mgła znikła, księżyc jasno świeci i wziął mróz. Powiedziałem, że musi zapłacić za pokój, a on się nie spierał. Włożyłem szlafrok i zeszliśmy po tylnych schodach do kantoru. To jest za barem. Wystawiłem mu rachunek, zapłacił, potem wypuściłem go tylnym przejściem do garażu. Zabrał swoje walizki…

– Ile tych walizek?

– Dwie.

– Przyjechał też z dwoma?

– Nie mam pojęcia. Nigdy nie przyglądam się bagażowi. Jak przyjechał, cisnął swoje rzeczy w barze-salonie, a kiedy wyszedłem z kantoru z resztą, stał już z nimi na korytarzu gotów do wyjścia, w kapeluszu i płaszczu. Nie wyszedłem z nim na dwór, był straszny ziąb i nie podobało mi się, że mnie wyciąga z łóżka; ale po kilku minutach usłyszałem wyjeżdżający samochód. Potem wróciłem do łóżka i spostrzegłem przez okno kantoru, że w barze-salonie ciągle się świeci, tak że drzwi musiały być otwarte. Tylne drzwi od salonu prowadzą do kantoru, rozumie pan? i jak są otwarte, to na podwórzu widać światło z okna kantoru. Więc pomyślałem, że ten drugi gość jeszcze siedzi i że obciążę go dodatkowo za światło. I poszedłem do łóżka.

– Nie sprawdził pan, czy on tam jeszcze jest?

– Nie – rzekł pan Rudd. – Było piekielnie zimno, nie żeby jeszcze łazić! Poszedłem do łóżka i spać.

– Szkoda. Czy od razu pan zasnął?

– Tak. Z miejsca.

– Nic pan nie słyszał, jak Wagstaffe wchodzi na górę?

– Nic a nic. Ale moja żona nie spała do północy i mówi, że do tego czasu nie wchodził. A tak na rozum biorąc, to on już w ogóle nie mógł wejść na górę, co?

– Na to wygląda – rzekł ostrożnie inspektor. – A jak było z Georgem? \

Barman potwierdził opowieść Rudda i coś niecoś dorzucił. Że między wpół do dziesiątej a dziesiątą wszedł do baru-salonu^ i zastał obu jakby w zajadłej kłótni. Slater mówił: – Ty gnido! żebym ci nie połamał kości! – Odniósł wrażenie, że obaj są pijani. Nie odzywał się do nich, tylko poprawił ogień i wyszedł. Więcej kłótni nie słyszał. Po tym, jak Rudd o wpół do jedenastej poszedł na górę, znów tam zajrzał, ale oni już rozmawiali spokojnie i chyba czytali jakieś listy. Więc też się położył, a zbudziły go kroki i odjazd samochodu.